Jakoś wcale mnie to nie dziwi. Od pięciu lat tradycyjną telewizję oglądam tylko w pracy. Nie jestem wyjątkiem. Wśród znajomych na palcach jednej ręki mogę policzyć tych, którzy dysponują telewizyjnym odbiornikiem. Paradoksalnie – wielu z nich jest lub byli związani z mediami. Wciąż są jednak świetnie poinformowani, a więc jakoś sobie radzą, podobnie jak ja. Dzięki sieci.

Rezygnacja z telewizora to nie był wyraz buntu. Nie wyrzucaliśmy odbiorników przez okna. Zwyczajnie, z kolejną przeprowadzką, stwierdzaliśmy, że chyba jest nam zbędny, skoro i tak większość wiedzy o Polsce i świecie współczesnym czerpiemy jednak z Internetu.

Powód pierwszy i najważniejszy: Internet to wolność wyboru, tu nie ma ograniczonej karty dań. Można oglądać co się  chce i kiedy się chce, przebywając gdziekolwiek. Jest tu wszystko: filmy na Yutube, muzyka, książki, które od razu można ściągnąć na dowolny czytnik. Ma się przy tym świadomość, że o tym, co chcesz oglądać/czytać, decydujesz samodzielnie, a nie dlatego, bo ktoś tak a nie inaczej ułożył ramówkę. Powód drugi, pośredni: brak czasu. Kto dziś ma go na tyle, by zasiadać w fotelu i wpatrywać się w szklany ekran w porze, którą ktoś wyznaczył na czas emisji ulubionego programu?  Jeśli już trzeba obejrzeć coś w skupieniu, lepszy szeroki ekran w kinie.

No i pewnie powód trzeci: zmęczenie tym, co serwują nam główne rodzime kanały, zarówno publiczne, jak i prywatne. Polityka i celebryci.  W  Internecie też to jest, a jakże, ale (patrz powód pierwszy) można w ogóle na takie strony nie zaglądać, albo czytać tylko De Volkskrant czy Sydney Morning Herald.  Tradycyjna telewizja również oferuje kanały wyłącznie filmowe, lecz tu do głosu dochodzi jeszcze jeden czynnik. Jaki jest sens płacić za pełny pakiet kablówki, jeśli interesują nas, dajmy na to, niszowe stare komedie i programy na kanałach podróżniczych?

Niech sieć zjada sobie tradycyjną telewizję. Nie będzie mi jej żal.