Graniczna relacja długu publicznego do PKB zapisana jest w dwóch ważnych dla nas dokumentach. W traktacie z Maastricht ustalono, że nie może przekraczać 60 proc., a jeśli jest wyższa, powinna szybko do tego poziomu spadać. W uchwalonej kilka lat później naszej Konstytucji zapis jest ostrzejszy: państwu po prostu nie wolno zadłużyć się powyżej tego poziomu. Z drugiej jednak strony, mamy sposób ucieczki spod gilotyny. Choć unijne traktaty używają powszechnie przyjętej na świecie metody obliczania długu (zwanej u nas „unijną”, a sprowadzającej się do tego, że stanowią go wszystkie długi, których spłatę państwo gwarantuje), to nasze prawo pozwala ustawowo zapisać, co długiem publicznym jest, a co nie. W stosowaniu tego kruczka wyspecjalizował się premier Mateusz Morawiecki, zadłużając nas na kilkaset miliardów, ale w formie długów zaciągniętych przez specjalne fundusze. Akurat tych długów nasza ustawa do długu publicznego nie wlicza (choć nim oczywiście są).

Przez trzy dekady mogliśmy być wzorem dla wielu bogatszych od nas krajów, bo dług nigdy nie zbliżył się do dozwolonego limitu. Niestety, to, co było dobre, właśnie się kończy. Według przedstawionego przez rząd dokumentu, już w obecnym roku poziom długu publicznego mierzony w sposób unijny (czyli prawidłowy) osiągnie 60 proc. i będzie nadal wzrastać, by w 2029 r. sięgnąć 75 proc. PKB (przy pomiarze według naszego krajowego pomysłu zbliży się wówczas do 60 proc. PKB).

Czy przekroczenie poziomu 60 proc. grozi jakąś katastrofą? Prawdę mówiąc, raczej nie, bo nikt nawet nie wie, skąd się ta magiczna liczba wzięła. Kiedy negocjowano traktat z Maastricht kraje przywiązane do silnej waluty (zwłaszcza Niemcy) chciały w nim zapisać twarde zobowiązania dotyczące wysokości długu, po to, aby zniechęcić do nadmiernego zadłużania kraje lekko traktujące finanse (na przykład Włochy). Ale dlaczego akurat 60 proc. miało być tą granicą bezpieczeństwa? Powodów ściśle ekonomicznych nie ma, pewnym wytłumaczeniem może być jednak fakt, że kiedy negocjowano traktat, dług publiczny Niemiec i Francji wynosił po niecałe 40 proc. PKB, by w momencie sprawdzania, które kraje mogą wprowadzić euro wzrosnąć do… właśnie, do magicznego poziomu 60 proc. Euro wprowadzono, po czym długiem w zasadzie przestano się przejmować. Dziś sięga on w Niemczech 65 proc., we Francji 116 proc., a we Włoszech 137 proc. PKB.

Samo przekroczenie przez Polskę referencyjnego poziomu 60 proc. długu mierzonego według metody unijnej wielkiego wrażenia pewnie na nikim nie zrobi. Gorzej rzecz się ma ze wzrostem poziomu długu mierzonego według metody krajowej, bo zgodnie z ustawą już od 55 proc. PKB obowiązkowo muszą zostać podjęte działania oszczędnościowe, a po przekroczeniu progu konstytucyjnego należy w drakoński sposób ograniczyć wydatki lub zwiększyć dochody. No właśnie, według ustawy. A ustawę można bez kłopotu zmienić, jeśli tylko ma się parlamentarną większość i podpis prezydenta, podobnie zresztą jak można powrócić do sztuczek premiera Morawieckiego z fikcyjnym zaniżaniem poziomu długu.

Problem polskich finansów publicznych naprawdę nie polega na tym, czy dług przekroczy 60 proc. PKB, czy nie. Polega na tym, że jesteśmy na ścieżce gwałtownego wzrostu długu, co prędzej czy później musi doprowadzić do sytuacji zagrażającej stabilności finansowej kraju. Nawet jeśli przez wiele lat ostry kryzys nam jeszcze nie grozi, jesteśmy na niebezpiecznej ścieżce i musimy z niej zawrócić. Ktoś musi mieć odwagę, by to ludziom w jasny sposób powiedzieć. Póki co kandydatów do takiej przemowy brak.