Pół roku temu opinię publiczną poruszył tekst prezesa PZU, Adama Klesyka, o uczelniach jako fabrykach bezrobotnych. Problem wydawał się poważny, bo na koniec 2011 roku było 225 tys. bezrobotnych absolwentów; co ósmy bezrobotny miał wyższe wykształcenie.
Dyskusja przetoczyła się przez kraj. Do nowego roku akademickiego było kilka miesięcy, zatem można było coś zrobić. Ale stało się tak jak w piosence Kuby Sienkiewicza; „wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie dalej tak jak jest".
Na początku nowego roku akademickiego temat powrócił. W ramach Europejskiego Forum Nowych Idei zorganizowano konferencję „Czego biznes oczekuje od uniwersytetów przyszłości". Pojawiły się kolejne publikacje prasowe. Mamy także kuriozalny list ministrów: Barbary Kudryckiej i Władysława Kosiniak-Kamysza do rektorów z dramatycznym apelem o wspieranie absolwentów na rynku pracy. Kuriozalność tego listu polega na nadużyciu, jakim jest posługiwanie się określeniem „rynek pracy", na przewartościowaniu problemu i przerzucaniu odpowiedzialności na innych.
Zacznijmy od pierwszej sprawy. Rynek jest wtedy, kiedy podaż oferowana przez sprzedawcę spotyka się z popytem zgłaszanym przez nabywcę, a do transakcji dochodzi po cenie równowagi (rynek, na którym nie ma równowagi, jest niby-rynkiem). Nie trzeba dowodzić, że w danym przypadku żaden z tych elementów nie występuje. Dlatego niby-rynek pracy nie jest mechanizmem samooczyszczającym się.
Jest tak w przypadku wszystkich. Lament, że pracy nie mają absolwenci, przypomina biadolenie, że w czasie powszechnego kryzysu motoryzacyjnego spada sprzedaż aut luksusowych. Według spisu powszechnego, wyższe wykształcenie ma 17,5 proc. obywateli (6,5 mln osób). Zatem owe 225 tys. absolwentów bez pracy daje 3,5-proc. stopę bezrobocia. Grubo niższą niż średnia krajowa i nie wiadomo, czy dużo wyższą od naturalnej stopy bezrobocia.