Przed nami jeszcze druga tura wyborów prezydenckich, ale można je już powoli podsumowywać, zwłaszcza w aspekcie prawnym. A w tym kontekście była to ciekawa kampania. W pierwszej turze rywalizowało aż 13 kandydatów, z których każdy musiał wcześniej zebrać co najmniej 100 tys. podpisów poparcia. Część z nich – w ostatecznym rozrachunku – uzyskała jednak wynik nieproporcjonalnie niski w stosunku do tej liczby. Oczywiście każdy obywatel może się podpisać, a potem głosować jak chce, jednak do debaty publicznej wrócił postulat o podwyższenie tego progu. Co pan o nim myśli?
Osobiście nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania. Jeśli podwyższylibyśmy próg do 150 czy 200 tysięcy wymaganych podpisów, to kandydaci i tak by je zebrali, więc to podwyższanie mogłoby trwać bez końca. Oczywiście, czasem można odnieść wrażenie, że część wyłonionych, bardziej niż objęciem urzędu głowy państwa zainteresowana jest zyskaniem większej popularności czy założeniem własnej partii. To jednak nie zmienia faktu, że zaostrzenie wymagań w tej kwestii może uderzyć w tych, którzy startują bez poparcia partyjnego. Dlatego nie widzę powodu, aby zmieniać obecny stan rzeczy. Zwłaszcza, że – jak wynika z mojego doświadczenia na stanowisku przewodniczącego Państwowej Komisji Wyborczej – podpisy te są bardzo szczegółowo weryfikowane. „Martwe dusze” czy sfałszowane dane naprawdę nie są dla Krajowego Biura Wyborczego trudne do wychwycenia.
Czytaj więcej
Wybory parlamentarne w 2027 roku mają być pierwszymi, przed którymi wyborcy będą mogli podpisywać...
W ostatniej kampanii wyborczej byliśmy świadkami publicznego prezentowania wypowiedzi radykalnych – a zdaniem wielu wręcz nienawistnych i dyskryminujących lub sprzyjających obcemu reżimowi. Startujący w wyborczym wyścigu zyskują przestrzeń medialną, w której mogą prezentować swoje poglądy w sposób w zasadzie nieskrępowany, nie mówiąc już o wiecach czy spotkaniach w terenie. Czy pan dostrzega w tym zagrożenie? Zauważmy, że tym razem w jednej z organizowanych debat zrezygnowano nawet ze ścisłej moderacji sprawowanej przez dziennikarzy.
Zgadza się, ale nie jest to wyjątek. W poprzednich kampaniach również mieliśmy do czynienia z takimi zachowaniami, choć być może mniej drastycznymi. Wiem, że jeśli kandydat jest posłem, to do pociągnięcia go do odpowiedzialności potrzebne jest uchylenie immunitetu, ale nie ma innej drogi niż każdorazowe zawiadamianie prokuratury. Mamy przecież przepisy kodeksu karnego, które jednoznacznie zakazują propagowania ustroju nazistowskiego, faszystowskiego i komunistycznego, a także nawoływania do nienawiści na tle różnic rasowych, narodowościowych oraz wyznaniowych.
Niestety, jednoznacznych i zdecydowanych reakcji na takie wypowiedzi wciąż brakuje. Oczywiście, zdarza się, że jeden kandydat skontruje drugiego lub oburzy się w reakcji na jego słowa, ale to nie wystarczy. Dla mnie oczywistym jest, że wolność wypowiedzi nie może być nieograniczona tylko dlatego, że padają one w trakcie kampanii. Wolność ta kończy się tam, gdzie zaczyna się naruszenie przepisów karnych. Poza tym osoby, które chcą pełnić funkcje publiczne, powinny odpowiadać za swoje czyny tak jak wszyscy inni obywatele. A wręcz mieć jeszcze większe poczucie odpowiedzialności za to, co mówią.