Jeżeli się nie mylę, to takie zjawisko stanowi interesujący przyczynek do rozważań na temat funkcjonowania sądownictwa. Oczywiście, przyczynek ten należy widzieć w kontekście wyznawanej przeze mnie teorii odruchu moralnego jako podstawy orzekania, czyli tzw. teorii przyzwoitości.
W dużym skrócie rzecz ujmując, uważam, że sądy i sędziowie bardzo często wydają wyroki na podstawie swojego pierwotnego przeświadczenia o słuszności i przyzwoitości jednej lub drugiej strony. Dopiero potem dopisują mniej lub bardziej wyrafinowane uzasadnienie prawnicze, odniesienia do orzecznictwa i doktryny itd. Oczywiście nie dotyczy to wyroków opartych na procedurze lub też na wybitnie sformalizowanych dziedzinach prawa, w których po prostu nie da się pirma facie (ani nawet secunda facie) powiedzieć, co jest przyzwoite. W tych przypadkach norma jest jedynym punktem odniesienia. Ale w prawie pracy takie sprawy należą w zasadzie do rzadkości.
W sądach rejonowych są młodzi sędziowie, którzy zazwyczaj w większym stopniu kierują się podstawowym odruchem sprawiedliwości, w mniejszym zaś zastanawiają się, jak ich rozstrzygnięcie ma się do semantycznego, podstawowego rozumienia prawa. Potem jednak sprawa trafia do sądu okręgowego. Orzekają w nim sędziowie nauczeni przez system, w którym funkcjonują od lat, że podstawową kwestią jest to, czy wyrok jest dobrze uzasadniony zgodnie z konkretnym przepisem. Bo taki wyrok – tego uczy ich doświadczenie na różnych szczeblach kariery – ma szansę się utrzymać w drugiej instancji.
Jest to więc paradoksalnie doświadczenie, które doprowadziło ich od awansu do sądu okręgowego wtedy, gdy orzekali w sądzie rejonowym. Sędziowie bowiem oceniani są nie według tego, czy wydają wyroki sprawiedliwe (kto zresztą miałby tej oceny dokonywać), ale według tego, jaki odsetek ich wyroków jest uchylany. W sądach panuje więc cokolwiek oportunistyczny system, który – jak łatwo zauważyć – ma szansę na samo-replikowanie się. Przyjęcie pewnego kryterium (nazywam je tu umownie: orzekania w duchu semantycznym, bez wniknięcia w esencjonalną przyzwoitość czy też po prostu sprawiedliwość wyroku) prowadzi do awansu w hierarchii. To z kolei w szerszym planie prowadzi do gratyfikowania tego podejścia i utrwalenia takiego właśnie systemu.
Jeżeli jednak ktoś ma dostatecznie dużo czasu, cierpliwości i pieniędzy, może poczekać na wyrok kasacyjny Sądu Najwyższego. Sąd Najwyższy, pomijając, że obiektywnie stoi na bardzo wysokim poziomie nie tylko prawniczym, ale też po prostu intelektualnym, był dotychczas bardzo mocną gwarancją niezależności orzekania bez oglądania się na biurokratyczne, „poprawnościowe" wymogi systemu, które są tak charakterystyczne dla drogi awansu poprzez statystykę „uchyłów". Otóż w Sądzie Najwyższym otrzymujemy na powrót szansę uzyskania wyroku po prostu sprawiedliwego, nawet jeżeli jego zgodność z dosłownym rozumieniem prawa została zakwestionowana przez sąd okręgowy (albo apelacyjny). Sąd Najwyższy ma bowiem wszelkie atrybuty, by na sprawy patrzeć z wysoka, z punktu widzenia, pardon, sensu funkcjonowania sądów w ogólności.