Od początku rozpatrywania protestów wyborczych mówił pan, że izba zdąży je rozpatrzyć, choć nie wiadomo było, ile ich wpłynie. Skąd ten optymizm?
W pierwszej kolejności dała znać o sobie determinacja: musimy orzec i zmieścić się w terminie. Wiedziałem, że nasza izba może też liczyć na wsparcie sędziów delegowanych. Nie byli potrzebni, choć dostaliśmy wsparcie sprzętowe i pracowników innych sekretariatów. Mój optymizm wynikał też z przekonania, że skończy się na tysiącu, może 1200 sprawach. Najtrafniej na sędziowskiej giełdzie ocenił to sędzia Oktawian Nawrot. Wskazał 5 tysięcy.
Czytaj także: Sąd Najwyższy: wybór Andrzeja Dudy jest ważny
Pewnie było to trudne zadanie organizacyjne.
Z dużym wyprzedzeniem o wszystkim myślała prezes Joanna Lemańska. To ona sortowała pierwsze 3 tysiące protestów. Czuwała też nad całym procesem i dbała o rozładowywanie napięć, które zawsze pojawiają się przy takiej presji. Znacznie wcześniej zaktualizowano opracowaną na potrzeby wyborów parlamentarnych instrukcję dla konsulów, jak mają postępować w razie protestów wyborczych, aby obiektywne utrudnienia związane z odległością nie hamowały pracy sędziów. Bez tego, przy tak ogromnej mobilizacji Polaków za granicą, nie udałoby się rozpatrzyć protestów złożonych u konsulów. Wreszcie za orzeczeniami sędziów stała mrówcza i tytaniczna praca sekretariatów i asystentów.