Czy grzywna 1600 – 2800 zł jest dotkliwą karą? Niewątpliwie, a tyle płaci się w Luksemburgu za nieusprawiedliwioną absencję wyborczą. Nie jest to wprawdzie egzekwowane, ale ta groźba robi pewne wrażenie na obywatelach.
Dla wielu osób idea wyborczego przymusu brzmi absurdalnie. Wiemy, że taki obowiązek istnieje w Belgii, ale traktujemy to jako kuriozum. Niesłusznie – taki sam obowiązek istnieje w kilkudziesięciu krajach. W co najmniej kilkunastu kolejnych zrezygnowano z niego całkiem niedawno (uznając, wraz z końcem zimnej wojny, że świat jest bezpieczniejszy). A w Wielkiej Brytanii od dekady trwa debata, czy nakazać chodzenie do urny.
Obowiązek udziału w głosowaniach ciążył już na obywatelach starożytnych Aten, czyli kolebki demokracji. Ten przykład jest zresztą stale przywoływany przez zwolenników przymusu wyborczego. Skoro ten przymus obowiązuje w tak różnych krajach jak Belgia, Australia, Boliwia, Brazylia, Egipt czy Singapur, to dlaczego mówienie o nim u nas brzmi jak abstrakcja?
Obowiązek głosowania zwiększa frekwencję o kilkanaście procent. Po latach biadolenia nad zbyt niską frekwencją jakieś ugrupowanie może rozpocząć kampanię propagandową, której główną tezą byłoby hasło, że bierność obywateli jest zagrożeniem dla demokracji.
Pod takim hasłem próbują przeforsować "compulsory voting" brytyjscy laburzyści. Wyszło im z badań, że do urn najofiarniej chodzi klasa średnia, która głosuje na konserwatystów. Ludzie biedniejsi, potencjalny elektorat Partii Pracy, woli zaś siedzieć w domu.