Dwugłos o „Smoleńsku": Manipulacja zamiast zadumy i delikatności

Film Antoniego Krauzego to dzieło propagandowe, niewiele mające wspólnego ze sztuką. Zrealizowane pod tezę, niedające się oddzielić od polityki.

Aktualizacja: 15.09.2016 06:57 Publikacja: 13.09.2016 19:37

Wśród aktorów bronią się Lech Łotocki i Ewa Dałkowska w rolach Lecha i Marii Kaczyńskich.

Wśród aktorów bronią się Lech Łotocki i Ewa Dałkowska w rolach Lecha i Marii Kaczyńskich.

Foto: materiały prasowe

Już na początku filmu nad smoleńskim lotniskiem pojawia się rosyjski samolot. Widzą go piloci jaka, który chwilę wcześniej przywiózł tu polskich dziennikarzy. Słyszymy komunikat rosyjskiego pilota: „Zrzut zakończyłem. Odchodzę na Wschód". Nie ma wątpliwości, co „zrzucił": nad pasem do lądowania zaczyna unosić się gęsta mgła. Inna scena z pierwszych minut: rosyjski nawigator wyskakuje przed budynek krzycząc: „Co ja zrobiłem!?"

Powrót do tragedii

Kino jest lustrem rzeczywistości, a artyści nie powinni unikać trudnych tematów. W USA nakręcono filmy o zabójstwie Johna F. Kennedy'ego (powstają zresztą do dzisiaj, kilka dni temu w Wenecji Srebrnego Lwa dostała „Jackie" Pablo Larraina), o aferze Watergate, o traumie 11 września. Nie dziwię się, że po sześciu latach, jakie upłynęły od katastrofy smoleńskiej, ktoś chciał w kinie do tej tragedii wrócić. Tylko jak to zrobić?

Wyobrażam sobie wielki, trudny film o tragedii rodzin, które straciły najbliższych. O tych, którzy weszli do samolotu w ostatniej chwili, i tych, którzy oddali swoje miejsce, bo komuś na katyńskiej wyprawie bardziej zależało. Można było tę traumę obserwować z perspektywy ofiar, ich rodzin, a nawet ludzi, którzy przychodzili na Krakowskie Przedmieście, żeby zapalić pod pałacem prezydenckim lampkę i położyć kwiaty. Jakże delikatnie i pięknie oddał atmosferę rozpaczy i solidarności w obliczu narodowego nieszczęścia Lech Majewski w „Onirice", gdzie osobista trauma bohatera połączyła się z traumą narodu.

Twórcy „Smoleńska" nie dotykają jednak metafizyki, nie opowiadają o przeznaczeniu, o ludziach, którzy rano wyszli z domu, zostawili na stole niedopitą w pośpiechu kawę i nigdy do bliskich nie wrócili. W tym filmie prawie nie ma bólu rodzin. Nie ma rozpaczy. Nie ma zadumy. Nie ma też próby przyjrzenia się społeczeństwu, bo poza drobnymi wyjątkami zastępują ją dokumentalne zdjęcia w telewizyjnym stylu.

A wreszcie – nie ma tu nawet hołdu dla tych, którzy zginęli. Bo niczego się o nich nie dowiadujemy. Kamera towarzyszy wyłącznie parze prezydenckiej, choć i ich portret jest bardzo powierzchowny. Z 96 ofiar scenarzyści wyławiają jeszcze tylko wdowę po generale walczącą o oczyszczenie pamięci męża, któremu zarzucano nakłanianie pilotów do lądowania we mgle. Inni przewijają się przez ekran bezimiennie i marginalnie.

Cyniczna zabawa

„Smoleńsk" jest skonstruowany jak polityczny thriller. W wydarzeniach z kwietnia 2010 roku rzeczywiście można było znaleźć pretekst do pokazania dziennikarskiego śledztwa, zbudowania napięcia i stworzenia wyrazistych bohaterów. Tylko czy taka zabawa w kino nie jest zbyt cyniczna wobec ogromu tragedii? A jednak.

Bohaterka „Smoleńska" jest reporterką telewizyjną, która na informację o katastrofie reaguje jak hiena: „Kto dostaje ten temat?". Bo to trampolina do kariery. Dalej wszystko jest szyte grubymi nićmi. Szef Niny pociąga za sznurki. Zmusza podwładną do robienia materiałów zgodnych z wersją partii rządzącej, podrzuca świadków i rozmaite sensacje, m.in. o kłótni generała Błasika z pilotami jeszcze na lotnisku w Warszawie. Tę ostatnią dostarcza tajemniczy informator dyplomata, który był w miejscu katastrofy i pojawia się wszędzie, gdzie trzeba zacierać ślady, mącić śledztwo i eliminować osoby niewygodne.

Dziennikarka zaczyna odkrywać, że jest manipulowana, przeciera oczy, widzi „prawdę": w Smoleńsku miał miejsce zamach. Tu twórcy filmu cofają się do roku 2008, gdy prezydent Lech Kaczyński wspiera Gruzję. Ktoś mówi: „Oni panu tego nigdy nie darują". I zaraz zbliżenie na Tuska i Putina w poufnej rozmowie na sopockim molo. A potem już dziennikarka Nina idzie jak burza: argumenty na tezę o zamachu znajduje w Ameryce (gdzie wywiad o wszystkim wie, tylko nie na rękę mu prawdę ujawnić), śledzi też kolejne wypadki i samobójstwa ludzi, którzy „zbyt wiele wiedzą" (co z tego, że uśmiercony w filmie reporter telewizyjny, który jako pierwszy sfilmował miejsce katastrofy, żyje i ma się dobrze?).

Kino zna podobne political fiction. Filmy, w których fakty zastąpione są perfekcyjnie opowiedzianą teorią spiskową. Niestety, „Smoleńsk" nawet jako thriller jest artystyczną katastrofą. Scenariusz się rwie, o bohaterach niczego nie wiemy. Dziennikarka Nina jest postacią papierową i schematyczną do bólu. Wszystko jest w tym chłodne, pozbawione emocji. Nawet sceny rozpoznawania zwłok przez rodziny nie poruszają.

Wśród aktorów bronią się jedynie ciepły i przekonujący Lech Łotocki i Ewa Dałkowska w rolach Lecha i Marii Kaczyńskich, Aldona Struzik jako wdowa po generale i Marek Bukowski, który jako jedyny stworzył tu postać jakkolwiek intrygującą, z „drugim dnem". Przykro taką rzecz napisać, ale całkowicie kładzie film odtwórczyni głównej roli Beata Fido, która przez dwie godziny prezentuje na zmianę trzy identyczne miny, wszystkie kwestie wypowiada na jednym tonie, wnosząc na ekran nie dramat człowieka, lecz karykaturalny stereotyp agresywnego, idącego po trupach do kariery, dającego sobą manipulować, antypatycznego monstrum.

Odkładana premiera

Powstawanie „Smoleńska" zapewne nie było procesem łatwym. Projekt nie dostał wsparcia finansowego z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, bo eksperci – m.in. nagrodzony właśnie weneckim Złotym Lwem Jerzy Skolimowski, Jerzy Stuhr czy Grzegorz Łoszewski reprezentujący wówczas na posiedzeniu komisji Roberta Glińskiego – uznali, że scenariusz nie rokuje zrobienia dobrego filmu. Kilku aktorów odmówiło zagrania w „Smoleńsku", premiera była przesuwana dwa razy, ostateczny trailer filmu zasadniczo różni się od pierwszego, który pojawił się w sieci.

Po premierze dwójka aktorów poprosiła o wycofanie ich nazwisk z czołówki, reżyser zaś Antoni Krauze, mający swoją piękną kartę w historii polskiego kina, autor „Palca bożego", „Prognozy pogody" i „Czarnego czwartku. Janek Wiśniewski padł" w wywiadach mówił, że w pewnym momencie nie on był już w tym filmie „dyrygentem", a ostateczny montaż należał do producentów. Przed premierą dystrybutor nie pokazał filmu krytykom, na galę w Teatrze Wielkim nie zaproszono członków wszystkich rodzin ofiar, a akredytowani dziennikarze mogli pokręcić się w kuluarach, ale nie zostali wpuszczeni na projekcję.

Wielkie oskarżenie

Zrobienie filmu o wydarzeniu, które wciąż jest niezabliźnioną narodową raną, musi być trudne. Ale dzisiejsze kino, również to polityczne, jest wyrafinowane i wielowarstwowe. Najwybitniejsi artyści dawno zrozumieli, że w sztuce ważne jest zadawanie pytań. W „Smoleńsku" nie ma pytań. Są wyłącznie odpowiedzi. Nawet w zwiastunie, który każdy może obejrzeć w sieci, wyłożona została teza filmu i pokazany ognisty wybuch w środku samolotu.

Ten film jest jednym wielkim oskarżeniem. Ze wskazaniem winnych. Mam wrażenie, że przy tym, co dziś wiemy o katastrofie w Smoleńsku, jest to nadużycie. Zwłaszcza że nikt nie udaje, że to political fiction. Członkowie obecnych władz po premierze przez wszystkie przypadki odmieniali słowo „prawda", a minister edukacji namawiała, by na nowe dzieło Antoniego Krauzego chodziły szkoły.

Dlatego uważam, że „Smoleńsk" powinni analizować politolodzy, a nie krytycy filmowi. W kinie ta wielka tragedia zasługiwała na więcej delikatności i zadumy. Na głębszą i mądrzejszą refleksję. Niestety, obawiam się, że „Smoleńsk" nie łączy ludzi w bólu. On dzieli. A to nie jest rolą sztuki.

Już na początku filmu nad smoleńskim lotniskiem pojawia się rosyjski samolot. Widzą go piloci jaka, który chwilę wcześniej przywiózł tu polskich dziennikarzy. Słyszymy komunikat rosyjskiego pilota: „Zrzut zakończyłem. Odchodzę na Wschód". Nie ma wątpliwości, co „zrzucił": nad pasem do lądowania zaczyna unosić się gęsta mgła. Inna scena z pierwszych minut: rosyjski nawigator wyskakuje przed budynek krzycząc: „Co ja zrobiłem!?"

Powrót do tragedii

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kraj
Ćwiek-Świdecka: Nauczyciele pytają MEN, po co ta cała hucpa z prekonsultacjami?
Kraj
Sadurska straciła kolejną pracę. Przez dwie dekady była na urlopie
Kraj
Mariusz Kamiński przed komisją ds. afery wizowej. Ujawnia szczegóły operacji CBA
Kraj
Śląskie samorządy poważnie wzięły się do walki ze smogiem
Kraj
Afera GetBack. Co wiemy po sześciu latach śledztwa?