Zdając sobie sprawę z tego, że radykalizacja dyskursu politycznego przed wyborami samorządowymi zmobilizowała przeciwników PiS, premier Mateusz Morawiecki wylał na Polskę i Polaków w swym wystąpieniu całe wiadra miłości. Jak wynika z naszych informacji, z zamawianych przez PiS sondaży miało wynikać, że duża część elektoratu jest już zmęczona nieustannymi reformami, rozedrganiem i permanentną rewolucją. Wyborcy PiS oczekują, że będą się mogli w spokoju bogacić, rozwijać swoje biznesy i własne życie. PiS zdaje się wyciągać wnioski z lat 2005–2007, gdy po dwóch latach wielkiego wzmożenia politycznego Polacy wybrali ciepłą wodę w kranie. Morawiecki przedstawił właśnie propozycję, by Polacy cieszyli się nią, ale tym razem dzięki PiS. Nie tyle po to, by kokietować centrowych wyborców, ile by przynajmniej ich nie zrażać. Stąd dużo było o Europie, o końcu plemiennych walk, przyznawaniu się do błędów.

Sobotnie deklaracje przypominały jednak solenne zapewnienie alkoholika, że od jutra nie będzie pił. Pytanie, czy tym razem obietnica zostanie spełniona, czy też za kilka dni PiS powróci do swego poprzedniego stylu rządzenia? Co teraz zrobią PiS-owscy harcownicy od Zbigniewa Ziobry, przez Krystynę Pawłowicz, na Stanisławie Piotrowiczu skończywszy? Jak ma się zapowiedź polityki miłości do ciągłego seansu nienawiści w telewizji publicznej?

Jak uwierzyć w słowa premiera o tym, że teraz będzie stabilny wzrost, gdy tuż przed tą deklaracją rząd poszedł na wojnę z ambasador USA, a tuż po zaproszeniu do zasypania podziałów premier na urodzinach Radia Maryja zarzuca przeciwnikom, że nie kochają Polski? Za wcześnie więc, by wierzyć w to, że PiS naprawdę się zmienia. Ale jeśli tak się stanie, opozycja będzie miała duży kłopot.