„Zama” jest inna niż pani poprzednie, współczesne filmy. Ale znów szuka pani nowego sposobu opowiadania i zapisywania otaczających nas obrazów, a przede wszystkim dźwięków.
Wychowałam się na magicznym realizmie. Na historiach, w których do życia codziennego wdzierała się fantastyka. W „Zamie” też starałam się oddać świat w sposób inny, niż robią to twórcy telenoweli. Tragiczną historię próbowałam przesycić humorem, zmieniałam rytm filmu, eksperymentowałam z dźwiękiem. Książka Benedetto oparta jest na niekończącym się monologu wewnętrznym bohatera. Od razu sobie pomyślałam, że gdy inni aktorzy będą mówić, ja skieruję kamerę na twarz Zamy. W ten sposób odbieramy dialogi poprzez niego. Kino nie musi być beznamiętnym zapisem rzeczywistości, mamy prawo do własnego, subiektywnego spojrzenia na świat i sztukę.
Producenci z dużych amerykańskich studiów by się z panią nie zgodzili.
Może więc dobrze, że dla nich nie pracuję. Zawsze myślałam, że gdybym dysponowała wielkimi budżetami, robiłabym filmy bogate i rozdęte. A tak muszę kombinować i wykorzystywać wyobraźnię. Rzeczywiście jestem w tym myśleniu dość osamotniona. Młoda fala filmowców argentyńskich zrobiłaby wiele, by trafić do Hollywoodu. Nie chcą kręcić filmów o wolności, nie próbują rozliczać przeszłości, przede wszystkim czasu dyktatury. Zbyt gładko chcą wejść do kina. Unikają ścierania się z materią, trochę tak, jakby najkrótszą drogą próbowali dojść do Los Angeles.
A na pani następny film znów będziemy czekać dziewięć lat?
Po „Kobiecie bez głowy” upadło mi kilka projektów. Potem, kiedy już kończyłam „Zamę”, ciężko się rozchorowałam i przez osiem miesięcy leżałam przykuta do łóżka. A gdy się podniosłam, spojrzałam na film nowymi oczami. Może bardziej zrozumiałam, czym są samotność i bezradność? Jak rodzi się w człowieku bunt? Wiele w „Zamie” zmieniłam i wszystko się przedłużyło. Teraz jeżdżę z tym filmem po świecie. A co dalej? Nie wiem. Życie pokaże.