A u nas, nad Wisłą, oczywiście coraz bliżej wymarzonego Zachodu. Kiedy przebudziliśmy się z pięknego snu? Może 11 września 2001 roku? Nie, to zdecydowanie za wcześnie, to gdzieś daleko od nas, a porwane samoloty – choć wypełnione żywymi ludźmi i ich przedśmiertnym przerażeniem – przypominały animację z gier komputerowych.
Może niespokojnie przewróciliśmy się na drugi bok tuż po wstąpieniu do NATO, gdy musieliśmy poprzeć amerykańskie bombardowanie Belgradu i zaraz potem wysłać żołnierzy do Iraku? Też nie. Chyba także nie przerwały polskiego snu złowrogie majaki, gdy wkrótce po przyjęciu nas do wymarzonej Unii Europejskiej ta ostoja dobrobytu popadła w najgłębszy w swych dziejach kryzys.
Może zaczęliśmy przecierać oczy, gdy wokół naszych granic pojawiły się tłumy uchodźców żądnych europejskiego dostatku i umykających przed piekłem wzajemnego wyrzynania się biedaków? Wkrótce wedrą się i na nasze pokoje.
Może otrzeźwiła nas niedawna tragedia Paryża? Ale jeszcze kołaczą się w głowach resztki marzeń, jeszcze chętnie zamknęlibyśmy oczy, jeszcze nie potrafimy się pogodzić z konturami świata, jaki rzeczywistość nieubłaganie rysuje wokół nas.
Sztuka ma więcej proroczej mocy niż polityka, bo i odpowiedzialność jej żadna. Ale może dlatego warto, by śledzili ją politycy, którzy zwykle pogardzają fanaberiami artystów. Tak jest w wielkim (nie waham się użyć tego słowa) filmie Jerzego Skolimowskiego „11 minut". Z pozoru bełkot wariata: niezborne epizody, niczym niepowiązane i pośpiesznie opowiadane historyjki, dziwni ludzie i ich absurdalne wykroczenia. Ale z nieubłaganą konsekwencją te niezborne ruchy złożą się na końcową katastrofę, która pochłonie jednego za drugim, niby ta sama pułapka zastawiona na nieświadome, choć spanikowane zwierzaki. Jednak tragedia bezsensownych śmierci widziana z coraz większego oddalenia maleje, zlewa się z tłem codzienności, odpływa... Tak jak tragedia Paryża, a tym bardziej Syrii czy Afganistanu, bo to o ileż dalej i skóra ofiar o ileż ciemniejsza od naszej.