Nic dziwnego, że go szef wywalił ze skutkiem natychmiastowym. Gdyby podobnie zachował się najmarniejszy sekretarz najmarniejszej ambasady, też powinien wylecieć na zbity pysk. Dyplomacja jest z samej istoty poufna i to, o czym się mówi w gabinetach, nigdy nie powinno trafić do wiadomości publicznej. Dla niej przeznaczony jest efekt negocjacji, może go przyjąć lub odrzucić.

Tym bardziej jeśli zastanawiamy się nad tym, co się może zdarzyć i jakie strategie obrać, aby Polska zyskała, a przynajmniej nie straciła. Dzisiejszy szef MSZ był – tak jak ja – na początku lat 90. jednym z „uliczników", bo tak nazywano w MSZ ludzi wprowadzonych omalże „z ulicy" przez niezapomnianego ministra śp. Krzysztofa Skubiszewskiego, by zastąpić PRL-owski personel dyplomatyczny. Trudno nie pamiętać, jaka tam wtedy panowała atmosfera, jak zastanawialiśmy się nad wariantami polityki zagranicznej, pisaliśmy notatki i memoriały, jak nas „Skubi" do tego zachęcał.

Dlatego przykro mi, że dzisiejszy minister spraw zagranicznych jako dowód platformerskiego zaprzaństwa wyciąga z archiwów jedną z notatek z początków ery Tuska, mającą służyć refleksji nad wariantami polityki wobec Rosji. Gdyby wydobyć to, co pisaliśmy na temat USA, też byłby dzisiaj powód do śmiechu albo oburzenia. Dotyczy to polityki jakiejkolwiek: obojętnie czy uprawianej w Alejach Ujazdowskich, czy na ulicy Nowogrodzkiej. Jej kulisy muszą pozostać poufne. Inaczej zamiast niej będziemy mieli wymianę okrzyków albo wyzwisk.

Przykład idzie z góry. Nowy prezydent USA, udzielając się na Twitterze, zdążył już sporo napsuć i niejednego obrazić. Gdy bez znaczenia staje się dyplomatyczna ogłada i skuteczność, pozostaje walenie pięścią w negocjacyjny stół.