Ciemna noc Kościoła

Wizerunek Kościoła, jaki znaliśmy, potężnego, przesłoniętego mgiełką mistycyzmu, moralnie wzniosłego, rozpada się na naszych oczach. To jest i będzie bolesny proces, ale bez niego nie ma mowy o rozliczeniu sięz przeszłością i otwarciu na przyszłość.

Publikacja: 13.11.2020 10:00

Ciemna noc Kościoła

Foto: AFP

Gdyby jakiś scenarzysta szukał pomysłu na serial akcji lub thriller, to uważna lektura włoskich, amerykańskich i polskich informacji o Kościele katolickim – i to tylko z ostatnich kilku tygodni – zapewniłaby materiał na trzymające w napięciu kilka sezonów. Jeszcze nie przebrzmiały echa skandalu związanego z kardynałem Angelem Becciu, który nie tylko finansował z budżetu watykańskiego swoją „damę", ale też opłacał fałszywe zeznania przeciwko kard. George'owi Pellowi, a już okazało się, że jego następca w sekretariacie stanu, arcybiskup Edgar Pena, też ma niepokojącą przeszłość. Nie jest wykluczone, że on także pożegna się ze swoim stanowiskiem.

Niemal w tym samym czasie papież odebrał sekretariatowi stanu możliwość zarządzania pieniędzmi, a także zapowiedział publikację raportu w sprawie byłego już kardynała i księdza Theodore'a McCarricka. Może on pogrążyć wiele kościelnych karier i położyć się cieniem na życiorysach wielu zasłużonych postaci katolickiego świata. Jeśli komuś tego mało, to można do tego dodać niedawne skazanie indyjskiego biskupa za wielokrotne gwałty na zakonnicy. Nie wydarzyło się to co prawda w Stolicy Apostolskiej, ale uświadamia, że Watykan może niedługo mierzyć się także z problemem wykorzystania seksualnego sióstr zakonnych, bezbronnych dorosłych i dzieci w krajach, które dotąd uchodziły za wolne od tego problemu.

Listę problemów i skandali, z jakimi zmagają się teraz Watykan i Kościół na świecie, można ciągnąć jeszcze długo, ale przejdźmy na moment do Polski. I tak okazuje się, że biskup Edward Janiak, który miał kryć przestępców seksualnych, sam oskarżony był w liście księży do nuncjatury o to, że zachowywał się niewłaściwie wobec kleryków, gdy jeszcze był biskupem pomocniczym we Wrocławiu. List jednak, jak to bywało za czasów nuncjatury arcybiskupa Józefa Kowalczyka, nie dotarł do adresata. Przepadł. Potem odwołany zostaje biskup kaliski, a jednocześnie rozwiązane zostaje seminarium tej diecezji. Dlaczego? Oficjalnie nic nie wiadomo, a nawet można odnieść wrażenie, że powodu nie było, bo – jak wyjaśnia później nuncjusz – nikt nie ma zarzutów ani do kleryków, ani do wykładowców. Jest to jednak decyzja bez precedensu – albo zatem jakiś powód był, albo w samym Watykanie nikt już niczego nie kontroluje.

A potem jest już z górki. Najpierw wywiadu TVN24 udziela kard. Stanisław Dziwisz, który przypomina, że o żadnej z głośnych spraw dotyczących Kościoła, o jego własnej diecezji nie wspominając, nie słyszał, że niczego nie czytał, a listów nie otrzymywał. Chwilę później wszczęte zostaje dochodzenie kanoniczne w sprawie arcybiskupa Sławoja Leszka Głódzia, a na koniec kardynał Henryk Gulbinowicz zostaje – po dochodzeniu Stolicy Apostolskiej – pozbawiony prawa do insygniów biskupich, a także pochówku i pogrzebu w katedrze. Później kardynał Dziwisz uznaje za szkodzącego Polsce dziennikarza, który robi materiał o jego wieloletnich zaniedbaniach. A następnego dnia po emisji filmu „Don Stanislao" Watykan publikuje raport, z którego wynika, że jednym z odpowiedzialnych za zlekceważenie oskarżeń wobec biskupa McCarricka był... ks. Dziwisz. Jak na dosłownie kilka miesięcy to naprawdę dużo, a nic nie wskazuje na to, by na tym miało się skończyć. Raport w sprawie McCarricka może jeszcze bardziej uderzyć w polskich hierarchów.

Struktury Sodomy

Aby dobrze zrozumieć, co takiego się dzieje, trzeba zobaczyć, co właśnie rozpada się na naszych oczach. Nie jest to – a piszę to jako wierzący, zaangażowany katolik – Kościół w jego wymiarze religijnym, bo ten oparty jest na Chrystusie, i „bramy piekielne nie przemogą go". Mamy tu do czynienia ze „strukturami grzechu", które omotały jego ludzką stronę, wymiar instytucjonalny.

Zacznijmy od tego, co ukazują nam – jak w soczewce – sprawy kardynałów Henryka Gulbinowicza czy Theodore'a McCarricka. I wcale nie chodzi o ich upodobania seksualne, choć one w tej sprawie też mają swoje znaczenie, ale o zmowę milczenia. Choć wiele osób o nich wiedziało, plotkowano o nich, choć istniały doniesienia o wykorzystywaniu pozycji do ich zaspokajania (nadużywaniu władzy niedopuszczalnym z perspektywy świeckiej i religijnej) – to nic się nie działo. Kanały komunikacyjne do Watykanu (a często w samym Watykanie) były – jak w przypadku sprawy arcybiskupa Juliusza Paetza – zablokowane. Ludzie, o których przestępstwach wiedziano, byli przenoszeni z miejsca na miejsce, a często awansowani. A gdy już czegoś w samym Watykanie nie dało się ukrywać, to przenoszono ich – jak sekretarzy osobistych Pawła VI, ks. Paetza i ks. Johna Magee – do ich ojczyzn i święcono na biskupów. A oni na miejscu tworzyli nowe struktury, wychowywali swoich następców, wysyłali na studia, ułatwiali kariery. I czasem to trwało całe lata.

W przypadku kardynała Gulbinowicza pierwsze informacje o jego niewłaściwych zachowaniach można znaleźć w papierach bezpieki. Ale wiele wskazuje na to, że wiedzieli o tym także niektórzy ludzie Kościoła, przynajmniej ci bliscy kardynałowi w czasach, gdy ten był wykładowcą i rektorem seminarium w Olsztynie. Z tego okresu wywodzi się jego przyjaźń z ówczesnym klerykiem, a późniejszym nuncjuszem apostolskim w Polsce i prymasem Józefem Kowalczykiem, który zasłynął jako człowiek strofujący ludzi chcących załatwić sprawę abp. Paetza, blokujący wysyłanie dokumentów do Watykanu w sprawie abp. Wielgusa, abp. Paetza czy bp. Janiaka.

Kilka lat później sekretarzem osobistym abp. Gulbinowicza w Białymstoku został młody i niewątpliwie zdolny ksiądz Sławoj Leszek Głódź. A już we Wrocławiu najbliższymi współpracownikami kardynała byli najpierw księża, a potem biskupi Jan Tyrawa (to ten, który przyjął księdza pedofila z Wrocławia do Bydgoszczy i tam skierował go do pracy w szkole) i wspomniany wcześniej Janiak. „Żeby pan wiedział, ilu wspaniałym klerykom i księżom oni złamali powołanie" – pisał do mnie ostatnio pewien ksiądz z tamtej diecezji. Oczywiście anonimowo, bo jak zapewniają mnie moi rozmówcy, nikt nie będzie – przynajmniej na razie – nic mówił otwarcie. Kardynał sprawował władzę w archidiecezji wrocławskiej przez kilkadziesiąt lat i wiele jest osób uwikłanych – także osobiście – w jego działania. Jeśli nie swoimi decyzjami, to brakiem spostrzegawczości, reakcji.

Identyczny układ panował w archidiecezji poznańskiej za czasów arcybiskupa Juliusza Paetza. Wiele wskazuje także na to, że również w diecezji łomżyńskiej, gdy biskupem był tam późniejszy metropolita poznański. Ulubieńcy arcybiskupa byli wysyłani na studia do Rzymu, dostawali lepsze parafie, mieli większe szanse rozwoju. A gdy sprawa wyszła na jaw, to biskupi pomocniczy, z których jeden jest obecnie metropolitą krakowskim i milczy w sprawie swojego poprzednika kardynała Dziwisza, aktywnie zbierali podpisy pod listami poparcia dla rzekomo prześladowanego abp. Paetza.

Mijają lata i nikt tego nie rozliczył, nikt nie nagrodził odważnych kapłanów, którzy walczyli o wiarygodność Kościoła i bezpieczeństwo kleryków. Dopiero kilkanaście miesięcy temu abp Stanisław Gądecki przyznał, że jego poprzednik był winny nieobyczajnych zachowań, i trzeba było aż akcji świeckich (i kilku odważnych księży, których zresztą zaraz potem ukarano nakazem milczenia), by nie dopuścić do pochówku arcybiskupa w archikatedrze. Układ, wzajemne powiązania, świadomość, że zaniedbało się swoje obowiązki, wiąże bardzo mocno regułą milczenia. A zależności w Kościele jeszcze umacniają to zjawisko. Ksiądz, który sprzeciwił się władzy eklezjalnej, rzadko może liczyć na względy, i to nawet wówczas, gdy okaże się, że to on miał rację. „Nie kala się swojego gniazda" – słyszą nieodmiennie ci, którzy decydują się wystąpić przeciwko biskupowi i układom.

Takich punktów zapalnych na mapie Kościoła w Polsce jest więcej. Kilka lat temu rozwiązane zostało mieszczące się w Krakowie seminarium diecezji sosnowieckiej. Powód? Nie tylko to, że jego ówczesny rektor udał się do klubu gejowskiego i tam pochwalił się swojemu partnerowi, czym się zajmuje. Biskup ordynariusz Grzegorz Kaszak (tak, to ten, który grzmiał przeciwko ideologii LGBT), gdy sprawę ujawniły media, nie uznał za stosowne zwolnić rektora, ale bronił go bardzo długo, dopóki nie zainterweniował Watykan. Ksiądz rektorem już nie jest, ale nadal wykłada na Papieskim Uniwersytecie Jana Pawła II. Skandal mu nie zaszkodził.

Uważna lektura akt Instytutu Pamięci Narodowej pozwala wskazać także inne miejsca, w których może dochodzić do nadużyć. Joanna Siedlecka w swoim znakomitym eseju na temat Jerzego Zawieyskiego wskazuje jego potencjalnych partnerów (namierzonych przez bezpiekę), także takich, którzy potem zostali biskupami. I te sprawy także kiedyś wyjdą, tak jak historie biskupa zwracającego się do swoich kleryków per „bąbelki", który otwarcie deklaruje, że „gardzi opiniami ks. Isakowicza-Zaleskiego".

Gdy wszystkie te powiązania, relacje – nie zawsze i niekoniecznie seksualne, często finansowe, towarzyskie, środowiskowe – wyjdą na jaw, wizerunek Kościoła hierarchicznego jako instytucji moralnej może runąć. Tak jak runął obraz Kościoła w Stanach Zjednoczonych, gdy okazało się, że w ukrywaniu nieobyczajnych zachowań McCarricka i ich konsekwencji brali udział kluczowi dla historii amerykańskiego Kościoła hierarchowie. A on sam doprowadził do tego, że dochodzeniem kościelnym na początku XXI wieku objęto tylko diakonów i kapłanów, a nie biskupów, co pozwoliło mu przez lata unikać jakichkolwiek konsekwencji. Raport ws. McCarricka daje przedsmak tego, co może nas czekać.

Kultura omerty

Zdziwienie kard. Stanisława Dziwisza (zresztą nie tylko jego), że ktoś się o coś dopytuje, że zadaje pytania, że domaga się odpowiedzi, pokazuje inne zjawisko, niestety bardzo mocno zakorzenione w Kościele. Arcybiskup Charles Scicluna, wieloletni śledczy zajmujący się przestępstwami seksualnymi w Kościele, wprost nazywa je omertą. W języku mafijnym oznacza to zmowę milczenia, zabraniającą członkowi mafii informowania o jej przestępstwach osób z tym przestępstwem niezwiązanych, w szczególności przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości – sędziów, prokuratorów i policji. W Kościele zasada ta interpretowana była często szerzej, bo dotyczy odmowy nie tylko informowania o przestępstwach władzy, ale także informowania ofiar – a także wspólnoty wiernych – o skutkach dochodzeń.

O ile w sprawie informowania władz sporo się zmienia, między innymi dzięki mocnemu stanowisku papieża Franciszka, o tyle w tym drugim przypadku niekoniecznie – ofiara przemocy seksualnej w procesie kanonicznym ma status świadka, a nie pokrzywdzonego, a zatem nie przysługuje jej prawo do informacji o skutkach dochodzenia.

Według tego podejścia każda kwestia powinna być załatwiona w zamkniętym gronie duchownych, a kto wynosi ją na zewnątrz, do mediów, do świeckich, staje się zdrajcą. Najlepiej wiedzą o tym ci nieliczni, którzy zdecydowali się mówić. Niejasne kryteria awansu, pełnia władzy biskupa nad księżmi – wszystko to sprawia, że pewnych kwestii, jeśli chce się mieć spokój, bezpieczniej jest nie zauważać. I dotyczy to nie tylko Polski, ale również Stanów Zjednoczonych, gdzie ci, którzy jako pierwsi złamali zmowę milczenia, choćby o. Thomas Doyle, przez wiele lat płacili ogromną cenę za swoją postawę. Wyrzucani z instytucji, w których pracowali, i to niekiedy tuż przed emeryturą, traktowani jak wyrzutki społeczne. Dlatego tylko nieliczni chcą i potrafią się sprzeciwić.

Ale problem jest szerszy. Omerta w Kościele to bowiem nie tylko zmowa milczenia, ale też postawa niedostrzegania problemów, ignorowania ich. To nie jest przypadek, że nawet ci z biskupów, którzy uchodzą za otwartych na zmianę, empatycznych wobec ofiar, gdy są pytani o sprawy z przeszłości, z ich poprzednich diecezji, gdzie byli rektorami seminarium czy biskupami pomocniczymi, odpowiadają nieodmiennie: nie wiem, nie słyszałem, nie rozmawiałem. Takie słowa słyszymy nie tylko z ust kard. Dziwisza, ale także arcybiskupa Grzegorza Rysia. I jestem skłonny uwierzyć, że często naprawdę tak było. O pewnych rzeczach lepiej było nie słyszeć. Gdy ktoś za dużo słyszał i wiedział, albo co gorsza chciał się wiedzą dzielić, choćby z przełożonymi, raczej na tym nie zyskiwał.

Wikariusz, który poinformował kardynała o sprawie wykorzystywania chłopca przez ks. Stefana D. (tego, który witał dziennikarza TVN24 słowami: „witam nadobnego młodzieniaszka"), został błyskawicznie przerzucony do gorszej parafii, podobnie jak proboszcz. Jeśli do tego dołożyć zakorzenione głęboko w złej teologii katolickiej przekonanie o generalnej wyższości i odseparowaniu stanu kapłańskiego, którego wielkości zwykli świeccy nie są w stanie nawet zrozumieć, to także ideowe umocowanie omerty stanie się jasne.

Ale jest jeszcze jedna kwestia, która zarówno umacnia kulturę milczenia, jak i ułatwia ukrywanie niegodnych zachowań (nie tylko obyczajowych). Jest nią brak przejrzystości finansowej w wielu strukturach kościelnych. Pieniądze, nie tylko w Polsce, często przekazywane są w kopertach, nikt nie musi ich kontrolować, a osoby za nie odpowiedzialne rzadko muszą się z ich wydawania tłumaczyć. Smutnym tego przykładem jest historia kard. Angela Becciu, który z kont przeznaczonych na pomoc potrzebującym przelewał pieniądze nie tylko swojej „damie", ale także fałszywym świadkom, którzy zeznawali w australijskim procesie przeciwko kard. George'owi Pellowi, oskarżając go o pedofilię. Brak kontroli, zasady kontrasygnat i wreszcie brak transparentności pewnych decyzji umożliwiały także, wówczas jeszcze arcybiskupowi Becciu – jako substytutowi sekretariatu stanu – dokonywać na rynku nieruchomości w Londynie absurdalnych transakcji, z których do tej pory Watykan musi się tłumaczyć. Efektem tamtych działań jest odebranie sekretariatowi stanu prawa do zarządzania pieniędzmi. Zanim jednak do tego doszło, minęły lata.

Ciemna noc

Ten opis może się wydawać jakimś niemal literackim „czasem apokalipsy". Nic bardziej mylnego. Jesteśmy dopiero na początku pewnych procesów. Raport dotyczący McCarricka dotyka nie tylko osób, które już zostały w nim przedstawione, ale także ich – obecnie znaczących – bliskich współpracowników, zaufanych, którym mocno i jednoznacznie trzeba zadać pytanie, czy oni też niczego nie widzieli i nie słyszeli. Ujawnienie, jakie nieformalne koterie i powiązania sprawiły, że wielokrotny przestępca seksualny mógł nieustannie awansować, rodzi pytania o inne nominacje kościelne z tamtego czasu, a także o to, jaki mają one wpływ na obecną sytuację Kościoła w USA i na świecie.

Raport ten rodzi pytania o to, na ile realna jest kontrola nad nominacjami kandydatów na biskupów i jak bardzo osobiste relacje przeszkadzają w załatwianiu ważnych spraw. To jednak materiał na osobny tekst.

Jeśli chodzi o Polskę, jesteśmy na tej drodze o wiele mniej zaawansowani od Stanów Zjednoczonych czy Watykanu. U nas zaczyna się dopiero mówić o niejasnych powiązaniach, dziwnych karierach, ukrywaniu przez lata niegodnych zachowań. Choć podejrzenia czy wręcz wyroki dotyczą już tak ikonicznych dla Kościoła w Polsce osób jak kard. Henryk Gulbinowicz czy kard. Stanisław Dziwisz. Jeśli cokolwiek ma zostać wyjaśnione, to trzeba zadać pytanie o rolę i działania byłego nuncjusza apostolskiego w Polsce i prymasa Polski abp. Józefa Kowalczyka, a także choćby o tych biskupów i arcybiskupów, którzy otrzymali od poznańskich księży listy do Jana Pawła II, ale ich nie przekazali. Ich decyzja miała swój moralny wymiar.

Niełatwy czas oczyszczania stoi także przed innymi diecezjami, zakonami, strukturami kościelnymi. Informacje o tuszowaniu wykorzystywania seksualnego w Szczecinie pozwalają postawić pytanie o rolę w tym procederze choćby biskupa Stanisława Stefanka. Pewne pomniki będą burzone, część historii Kościoła w Polsce będzie pisana na nowo, a pytania o całościową ocenę pontyfikatu św. Jana Pawła II będą wciąż ponawiane. I nie chodzi o atak, ale o to, że mając świadomość ogromnego intelektualnego i duchowego znaczenia papieża z Polski, coraz lepiej poznajemy jego słabości organizacyjne czy problemy z jego najbliższym otoczeniem. Pewne kwestie powinny być wyjaśniane, dopóki żyją świadkowie, i tylko od tych ostatnich, od ich odwagi zależy, jak i na ile zostaną one wytłumaczone.

Wciąż powracające oskarżenia, nowe skandale, kompletny brak otwartej komunikacji hierarchii z wiernymi, a nawet ze zwykłymi księżmi i siostrami, pozostawienie ich samych, gdy to na nich spada odium niechęci społeczeństwa, będą oznaczać „ciemną noc Kościoła", nie tylko w Polsce. Już teraz wiadomo, że skandale zaczną wybuchać także w miejscach, które dotąd uchodziły za spokojne, choćby w Afryce czy Azji.

Ewangelizacja, świadczenie o Chrystusie, ba, nawet zwykła pomoc, będą coraz trudniejsze, bowiem za przestępstwa nielicznych, zaniedbania hierarchii i kulturę milczenia płacić będą wszyscy katolicy. Każda próba świadczenia o Ewangelii zaczynać się będzie od rozmowy o zaniedbaniach instytucji, oddani wiernym kapłani (a znam takich naprawdę wielu) będą atakowani, a siostry zakonne będą się tłumaczyć z nie swoich grzechów. To będzie dla nas wszystkich bardzo trudny czas, ale bez przejścia przez niego, bez zmierzenia się nie tylko z grzechami, ale też z przyzwyczajeniami, teologicznymi opiniami, powiązaniami, które je umożliwiły albo doprowadziły do ich ukrywania, nie pójdziemy naprzód. Ciemna noc Kościoła sprawi, że „przeminie postać katolickiego świata" jaki znamy. Ten nowy, który wyłoni się po kryzysie, będzie miał oczywiście swoje słabości i grzechy, ale w sprawie, o którą się obecnie spieramy, wyjdzie z niego oczyszczony. I będzie bardziej Chrystusowy, to znaczy bardziej otwarty na ofiary, na zranionych, bardziej wrażliwy na przemoc i nadużycia władzy. To będzie trwało, ale musi się wydarzyć. 

Gdyby jakiś scenarzysta szukał pomysłu na serial akcji lub thriller, to uważna lektura włoskich, amerykańskich i polskich informacji o Kościele katolickim – i to tylko z ostatnich kilku tygodni – zapewniłaby materiał na trzymające w napięciu kilka sezonów. Jeszcze nie przebrzmiały echa skandalu związanego z kardynałem Angelem Becciu, który nie tylko finansował z budżetu watykańskiego swoją „damę", ale też opłacał fałszywe zeznania przeciwko kard. George'owi Pellowi, a już okazało się, że jego następca w sekretariacie stanu, arcybiskup Edgar Pena, też ma niepokojącą przeszłość. Nie jest wykluczone, że on także pożegna się ze swoim stanowiskiem.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Luna, Eurowizja i hejt. Nasz nowy narodowy sport
Plus Minus
Ubekistan III RP
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności