Dron z jasnego nieba

Decyzję o eliminacji przeciwnika wciąż podejmują na szczęście ludzie, ale coraz częściej na podstawie automatycznej analizy danych: połączeń telefonicznych, trybu zachowań, sieci kontaktów.

Aktualizacja: 08.05.2016 12:36 Publikacja: 05.05.2016 14:01

Dron z jasnego nieba

Foto: Getty Images

Jakkolwiek byłoby to trudne do przyjęcia z polskiej perspektywy, można wyobrazić sobie sytuację, w której u wrót dżannatu, czyli islamskiego raju, stoją ramię w ramię prezydent niepodległej Czeczenii Dżochar Dudajew i Osama bin Laden. Połączył ich los: obaj padli ofiarą selektywnej eliminacji, czyli nowej procedury zabijania, która stawia pod znakiem zapytania dotychczasowe definicje wojny, egzekucji i prawa wojennego.

Czytaj więcej

Selektywnej eliminacji można oczywiście dokonywać na dziesiątki sposobów: narzędziem może być strzał snajpera (ale i oddającego ogień z bliskiej odległości zamachowca), porcja litu (jak w przypadku Aleksandra Litwinienki) czy oleju rycynowego, którym KGB potraktowało ze śmiertelnym skutkiem bułgarskiego dysydenta Georgiego Markowa. Dżochar Dudajew zginął od naprowadzanych laserowo pocisków, narkobaroni i przywódcy intifady często wysadzani byli razem ze swoimi samochodami.

Wszystkie powyższe metody wspierają drony ze względu na swoją niezwykłą skuteczność i to za ich sprawą dochodzi do zredefiniowania pojęć walki, wojny i konfliktu zbrojnego. Są też one świetnym sposobem, by ukazać asymetrię współczesnych konfliktów.

Stwarzają także możliwość dużych nadużyć, mimo niesłychanych osiągów technicznych mają istotne słabości, które przekładają się na ryzyko tragicznych w skutkach pomyłek w przypadku stosowania ich do selektywnej eliminacji – i dlatego rozmowa o nowym obliczu wojny jest rozmową o dronach: lekkich, zwrotnych, bezzałogowych jednostkach latających. Ale dylemat, przed którym stają prawodawcy, filozofowie i dowódcy, nie jest związany w pierwszej kolejności z nowymi możliwościami działania, jakie oferują samoloty bezzałogowe, lecz ze sposobem określania przeciwnika.

Rakietowe trutnie

Historycy lubią się odwoływać w kwestii bezzałogowych jednostek latających daleko w przeszłość, w skrajnych przypadkach aż do połowy XIX wieku, kiedy to podczas wiosny ludów Habsburgowie mieli wysyłać obciążone środkami wybuchowymi balony w stronę zrewoltowanej Wenecji.

Pierwsze samobieżne, zdalnie sterowane samoloty to jednak końcówka I wojny światowej. W szerokim znaczeniu tego słowa za praprzodków dronów można również uznać niemieckie pociski latające V1 i V2, ale w miarę sprawne jednostki latające, które można by uznać za bezpośrednich poprzedników dzisiejszych dronów, pojawiły się w końcowej fazie wojny wietnamskiej, w latach 70.

Boom dronowy nastąpił w latach 90. wraz z postępami elektroniki: obecnie ich posiadanie deklarują siły zbrojne ponad 50 państw, w tym Polska. Zwykle wykorzystywane są do obserwacji i rozpoznania radiowego lub wizualnego; maszyny uzbrojone i przeznaczone do wykonywania zadań bojowych stanowią osobną podkategorię.

Po raz pierwszy dronów (czyli trutni, nazwano je tak ze względu na dość groteskowy jak na samoloty kształt i irytujący dźwięk silnika) użyto do celu eliminacji przeciwnika według oficjalnych i medialnych danych 5 listopada 2002 roku: CIA zlikwidowało z ich pomocą sześciu talibów podejrzanych o związki z Al-Kaidą w Jemenie.

Musiało minąć ponad dziesięć lat, by w maju 2013 roku Biały Dom opublikował zestaw standardów i procedur definiujących sposób używania maszyn bezzałogowych. Obecnie uzbrojone drony stały się jedną z podstawowych broni Stanów Zjednoczonych w toczonej od 11 września 2001 r. wojnie z terroryzmem. Na masową skalę używane są w Pakistanie i Afganistanie, w Somalii, Jemenie i innych krajach Rogu Afryki, w ostatnich zaś miesiącach również w Syrii i w kolejnych krajach Bliskiego Wschodu.

Wypracowana za drugiej kadencji Baracka Obamy formuła 3F, czyli Find, Fix, Finish (w wolnym przekładzie – Znajdź, zlokalizuj i wyeliminuj) praktykowana jest naprawdę na dużą skalę: zależnie od szacunków mówi się o liczbie ofiar sięgającej od 2 tysięcy do nawet 8 tysięcy osób.

Równolegle jednak z ekspansją dronów w Stanach Zjednoczonych toczy się poważna dyskusja na kilku poziomach nad ograniczeniami i błędami takiej strategii: nad niedoskonałością techniczną obecnych rozwiązań, nad ilością niezamierzonych zniszczeń i strat ubocznych (często, choć nie zawsze, ukrywanych w statystykach przez wojskowych), nad niepożądanymi konsekwencjami politycznymi operacji z udziałem maszyn bezzałogowych.

Szczególnie ciekawy jest jednak wolny od pacyfistycznych uproszczeń spór o to, czy Stany Zjednoczone nie wpadają za sprawą użycia dronów w pułapkę łatwizny – doraźnie odsuwając od siebie zagrożenie, eliminując (nie zawsze w sposób tak chirurgiczny, jak by pragnęły) szeregowych terrorystów, zarazem jednak rezygnując z klasycznych działań wywiadowczych, które dawały im dotąd głębszą wiedzę na temat działań przeciwnika.

Ukoronowaniem tej debaty jest jednak spór o prawne i etyczne konsekwencje używania dronów jako bezzałogowych maszynek do zabijania. Nie jest to przy tym, jak można by się obawiać, utarczka ideowych „hipisów" z „zakapiorami". Oczywiście w tej dyskusji toczącej się na wielu poziomach, od internetowych memów po debaty w Kongresie i publikacje w akademickich kwartalnikach poświęconych filozofii prawa, nie brak – na niższych piętrach – demagogii pacyfistycznej lub mocarstwowej, urągania na imperialistów z Białego Domu i knajackiej satysfakcji z wystrzelania wszystkich Abdulów.

Im jednak wyżej, tym ciekawiej – i okazuje się, że to wojskowi i ludzie wywiadu wysuwają najtrudniejsze do odparcia zastrzeżenia wobec obecnej praktyki wojskowej. Nie robią tego z chęci rozbrojenia Stanów czy ze względu na skrupuły wobec konieczności otwarcia ognia – lecz z troski o długofalową skuteczność i morale sił zbrojnych.

Szeptanka czy strategia

Wiele argumentów przeciw użyciu dronów i najostrzejsze sformułowania krytyczne wobec całego programu („Drony są tylko narzędziem, problemem jest decyzja polityczna o dokonywaniu zabójstw") pochodzą z raportu „The Drone Papers" („Akta dronów") opublikowanego przed kilkoma miesiącami przez platformę medialną The Intercept. Powstał on niejako na kanwie skandalu, jakim były WikiLeaks, obficie wykorzystuje ujawnione przy tej okazji dokumenty, a jego autorzy w ślad za pokoleniami amerykańskich kontestatorów nie kryją swojej nieufności wobec establishmentu.

Trzeba jednak dodać, że mamy do czynienia z profesjonalnym, świetnie udokumentowanym (i publikowanym w atrakcyjnej formie) dziennikarstwem śledczym: autorzy The Intercept na każdym kroku odwołują się do ujawnionych dokumentów, wielokrotnie zadają pytania stronie rządowej lub proszą ją o komentarz, wypytują dziesiątki świadków.

Władze USA (inna rzecz, że na co dzień stosujące w przypadku WikiLeaks politykę „no comments" w miejsce niekończących się polemik) ani razu nie zarzuciły materiałom The Intercept w sprawie dronów kłamstwa. Na raport „The Drone Papers" powołują się też poważne periodyki w rodzaju „The Atlantic" czy „Foreign Affairs", cytowane w nim dane padają w kongresowych debatach.

Analiza zagrożeń związanych z działaniem dronów w żadnym razie nie ogranicza się też do młodych radykałów z The Intercept czy pokrewnych ruchów obywatelskich. Znamienne, że najbardziej pikantne fragmenty raportu powstały wręcz na podstawie analiz zespołu pracującego w Pentagonie (Intelligence, Surveilllance and Reconnaissance Task Force, ISR), oceniającego dokonania i słabości dronów.

Znaczna część zastrzeżeń jest autorstwa analityków ISR, którzy z jednej strony wskazują na konieczność usprawnień technicznych i logistycznych, z drugiej jednak opowiadają się za ograniczeniem działań eliminacyjnych na rzecz uprowadzania i podsłuchiwania osób podejrzanych, zwracają uwagę na niepożądane konsekwencje polityczne użycia dronów, a nawet na zagrożenie morale armii.

Oczywiście, entuzjaści użycia dronów na razie przeważają. Żaden z poważnych kandydatów na następcę Obamy nie zaproponował wycofania się z użycia tej broni (czy bodaj jej ograniczenia), lobby droniarzy, którego twarzą jest zastępca sekretarza obrony Michael Vickers, ma się dobrze.

Tajemnicą poliszynela jest w dodatku rywalizacja między dwoma instytucjami uprawnionymi do używania uzbrojonych maszyn bezzałogowych: Centralną Agencją Wywiadowczą i Joint Special Operations Command (JSOC), czyli organem dowodzenia i koordynacji jednostek kontrterrorystycznych amerykańskich sił zbrojnych. Innymi słowy, jak zawsze na tym świecie, służby cywilne rywalizują z wojskowymi.

Skalpel czy tasak

Po kilku latach traktowania dronów jako głównego narzędzia walki z terroryzmem ich techniczne słabości nie są już dla nikogo tajemnicą. Mimo zwiększania ich zasięgu nadal muszą po kilku godzinach wracać do bazy (najczęściej jest nią pokład lotniskowca), a ponieważ zgodnie z logiką obrony imperium na jego granicach stale zwiększa się obszar poddawany patrolom, dronów jest po prostu za mało. Zjawisko określane w żargonie operatorów jako mrugnięcie (blink), towarzyszące przejmowaniu nadzoru przez kolejny dron, często kończy się zniweczeniem dotychczasowych poszukiwań.

Środowisko The Intercept i obrońcy praw obywatelskich podnoszą jednak znacznie poważniejsze zarzuty. Często się zdarza – tu znów nieuniknione jest pytanie, na ile WikiLeaks ukazują coś, co od zawsze było praktyką wszystkich sił zbrojnych – zaniżanie danych o ilości ofiar przypadkowych. Reporterzy śledczy twierdzą, że ofiary niezidentyfikowane rutynowo klasyfikowane są jako wrogowie (Enemy killed in action – EKIA) na podstawie wątłych lub zgoła żadnych danych – wyłącznie w celu poprawienia statystyk.

Co gorsza, nie wszystkie ofiary można uznać za przypadkowe w tym sensie, w jakim zdarzają się one na każdej wojnie, ginąc na skutek nieumyślnego ostrzału, mało precyzyjnego rozpoznania celów (choć tego właśnie miano przecież uniknąć dzięki dronom!) czy padających zbyt szeroko – chłop strzela, Pan Bóg kule nosi – odłamków. The Intercept jest w posiadaniu kilku relacji mówiących o ostrzeliwaniu pogrzebów ofiar wcześniejszych ataków lub – co wydaje się szczególnie naganne, także z punktu widzenia tradycyjnego prawa wojennego – otwieraniu ognia do osób usiłujących spieszyć z pomocą ofiarom uderzenia.

Nawet jednak, jeśli uznać, że uczestniczący w pogrzebie żałobnicy rekrutują się w większości z grona obecnych lub przyszłych towarzyszy walki zabitych talibów – oznacza to, że w miejsce podkreślanej przez Pentagon chirurgicznej precyzji uderzeń mamy do czynienia z zadawanymi na wszelki wypadek ciosami toporem. Miejsce rozpoznania i identyfikacji zajęła probabilistyka.

Takie podejście okazuje się jednak fatalnie krótkowzroczne – i znów nie tylko ze względu na etykę walki, lecz na interes strategiczny i rację stanu państwa decydującego się na użycie dronów. The Intercept pisze w najostrzejszych słowach o pułapce łatwizny, podobny zarzut podnosi też rosnąca liczba analityków wojskowych.

Mimo że drony pierwotnie miały być używane w pierwszej kolejności do celów wywiadowczych, niesłychanie zwięzła formuła Find, Fix, Finish uwodzi swoją skutecznością. Ze statystyk za lata 2012–2014 ujawnionych w „The Drone Papers" wynika, że w miarę, jak rosła skuteczność operacji typu 3F, malała liczba zatrzymań talibów – szczególnie wyżej postawionych w hierarchii dowodzenia.

Pierwotnie, na ile można sądzić z ujawnionych dokumentów, zakładano równowagę obu działań: oddziały kontrterrorystyczne i komandosi mieli dokonywać możliwie dużej liczby zatrzymań i uprowadzeń, które pozwoliłyby uzyskać wartościowe materiały operacyjne, a dopiero w przypadku absolutnej niemożności ujęcia przeciwnika żywego podejmować decyzję o eliminacji. Krytyka uprowadzeń, dylematy, jakich doświadcza administracja amerykańska w związku z przyszłością więźniów Guantanamo, obawa przed stratami własnymi sprawiły jednak, że coraz łatwiej przychodziło zdecydować się na operację 3F.

Inna rzecz, że w przypadku szeregowych watażków informacje, jakie można by od nich uzyskać, z trudnością usprawiedliwiałyby zapewne podjęte ryzyko. Obecne przesunięcie równowagi z inwigilacji na eliminację powoduje jednak, że Stany Zjednoczone mogą mieć gorzej niż przed kilku laty rozpoznanego przeciwnika i dobrowolnie stawiają się w sytuacji oblężonej twierdzy, nawet jeśli jej przedpola sięgają Erytrei i Syrii.

Punkcik na ekranie

Kolejnym bardzo poważnym zastrzeżeniem podnoszonym wobec operacji z użyciem dronów jest depersonalizacja osób przeznaczonych do zlikwidowania. I znów: można się spierać, czy stworzenie dystansu do przeciwnika nie jest od zawsze składową edukacji wojskowej. Jak wiadomo, zdecydowana większość osób, jeśli nie znajduje się w stanie skrajnego afektu, ma ogromny problem z zabiciem drugiego człowieka – częścią armijnej „obróbki" jest przełamanie tych barier.

Od czasów walk na krzemienne pięściaki rośnie też nieprzerwanie dystans wobec przeciwnika – widzianego przez szczelinę zbroi albo celownik lub jako plama na mapie obszaru, który ma być celem nalotów, znajdującego się na odległość wyciągniętego miecza, okopu lub za horyzontem. Tym bardziej, jeśli proces wyboru przyszłej ofiary/przeciwnika jest tak bardzo rozwodniony i bezosobowy, jak ma to miejsce w przypadku operacji dronów.

Raport The Intercept opisuje to szczegółowo w rozdziale „The Killing List": kandydaci do likwidacji wybierani są w drodze coraz staranniejszego selekcjonowania list kilkuset tysięcy podejrzanych, ostatecznie zaś wyrabia im się coś w rodzaju karty identyfikacyjnej, dyskutowanej na kolejnych forach. Ogromna większość danych pochodzi z nasłuchu elektronicznego (tzw. SIGINT), często prowadzonego przez firmy podwykonawcze lub współpracujące z USA wywiady – i na podstawie materiałów tak „bezosobowo" zgromadzonych zapada ostateczna decyzja o eliminacji.

Ciągle jeszcze podejmują ją na szczęście ludzie – ale coraz częściej opierając się na algorytmach, które przyznają odpowiednią ilość dodatnich lub ujemnych punktów na podstawie analizy metadanych: połączeń telefonicznych, trybu zachowań, sieci kontaktów – lawiny informacji, którą ludzie mogą gromadzić, ale nie są już w stanie przetworzyć.

Alienacja ofiary dokonuje się w przypadku operacji dokonywanych za pośrednictwem dronów na jeszcze jednym poziomie: przeciwnik/ofiara może znajdować się na innym kontynencie, od początku do końca działań widoczny jest jedynie na ekranie i za jego sprawą traci niejako status ludzki na rzecz filmowego. Przedsmak takiej sytuacji dawał znamienny kadr z dobrego filmu sensacyjnego „Patriot Games" z roku 1992, na którym grono dowódców (i niezrównany Harrison Ford) śledziło za pośrednictwem satelity przebieg operacji antyterrorystycznej w Libii.

„Kaboom" – komentował beznamiętnie jeden z operatorów sprzętu, kiedy ekran rozjaśnił się na chwilę po zbombardowaniu obozu terrorystów. Zgrzyt, jakim jest zrównanie likwidacji ludzi z sekwencją gry komputerowej, wybrzmiał (jak rozumiem, taka była intencja reżysera) naprawdę mocno. To jednak, co w „Patriot Games" było futurologicznym wyjątkiem, dziś stało się codziennością, a nowi kandydaci na stanowiska operatorów dronów (rotacja jest nadspodziewanie duża) poszukiwani są, jak twierdzą autorzy norweskiego filmu dokumentalnego z roku 2014, na konwencjach gromadzących fanów i mistrzów elektronicznych strzelanek.

Zarazem jednak to kolejny paradoks związany z dronami – zwerbowani do ich obsługi operatorzy z jednej strony zachowują ogromny dystans do swoich przeciwników/ofiar – nie znajdują się w ich kraju, zwykle nie są emocjonalnie zaangażowani w konflikt, nie doświadczają żadnych prywacji związanych ze służbą w okopach – ale jednocześnie uzyskują wgląd w ich życie nieporównywalny z niczym, czego doświadczał żołnierz w przeszłości.

Przeciwnika spotykano bowiem zwykle na polu bitwy: w pełnym rynsztunku i napakowanego (podobnie jak my) adrenaliną. Jego życie prywatne? Bliscy? Czasem, już po bitwie, z kieszeni munduru trupa wysypywały się cywilne zdjęcia – i literatura, filmy, wspomnienia weteranów dowodzą, jaką traumą bywało odkrycie, że przeciwnik też był człowiekiem, że grał z dziećmi w piłkę i podlewał kwiaty.

Operator dronu widzi na żywo dziesiątki takich sekwencji. Obserwacja (faza Fix) trwa tygodniami i daje wiedzę, jaka w przeszłości rzadko stawała się udziałem nawet najbieglejszych szpiegów. Obiekt obserwowany jest 24 godziny na dobę – z przyjaciółmi, w rodzinnym domu, podczas zakupów i podróży. Przedsmak tej sytuacji dał nam z kolei inny film – „Snajper".

Dla jednych operatorów związany z taką sytuacją stres może się okazać większy nawet niż bezpośredni udział w działaniach bojowych: The Intercept wspomina o coraz częstszym odchodzeniu ze służby żołnierzy obsługujących sprzęt latający. Inni rozsmakują się w tego rodzaju perspektywie – podglądaniu tygodniami osoby przeznaczonej do eliminacji – i ci mogą się okazać największym obciążeniem dla sił zbrojnych, a w przyszłości – społeczeństwa.

Pytania o prawo wojenne

Tego rodzaju obawy trapią rosnącą liczbę psychologów, publicystów i polityków amerykańskich: czy cena, jaką zapłaci Ameryka za zgodę na stosowaną obecnie taktykę, nie okaże się zbyt wysoka – już nie ze względu na rosnącą niechęć do Stanów w krajach będących przedmiotem operacji czy negatywny PR na świecie, ale niepożądaną ewolucję norm społecznych?

Istota sporu – jak zauważyło ostatnio dwoje prawników Harvardu, Gabriella Blum i Philip Heymann – leży bowiem w tym, jak zdefiniowany zostanie terroryzm i powodowane przezeń zagrożenia: czy należy je kwalifikować jako przestępstwa czy też stanowią akt wojny? Oczywiście, z punktu widzenia ofiar i ich bliskich stawianie podobnych pytań jest dzieleniem włosa na czworo. W rzeczywistości jednak różnica jest zasadnicza.

Jeśli terroryzm jest przestępstwem, to terroryści są przestępcami – to zaś oznacza, że możliwe jest karanie ich dopiero w następstwie prawomocnego procesu. Obowiązuje w ich przypadku domniemanie niewinności oraz – co jeszcze ważniejsze, odpowiedzialność indywidualna: każdy przestępca skazywany jest za czyny, których się bezspornie i osobiście dopuścił.

Jeśli natomiast mamy do czynienia z wojną – ograniczenia te w znacznym stopniu przestają obowiązywać. Jak zauważa profesor Blum – żołnierze nieprzyjaciela są zabijani nie ze względu na swoje indywidualne przewiny, lecz ze względu na fakt, że reprezentują siły wroga stanowiące potencjalnie śmiertelne zagrożenie. W przypadku nieprzyjaciela nie ma mowy o działaniach uprzedzających („rzuć broń albo strzelam"), nikt nie oczekuje, że celem działań armii będzie aresztowanie wrogich oddziałów, prawo w żadnym razie nie zobowiązuje też dowódców (inaczej niż w przypadku operacji policyjnej) do minimalizowania strat w szeregach przeciwnika: obowiązują jedynie regulacje prawa wojennego nakazujące unikanie zbytniego okrucieństwa, poszanowanie jeńców i rannych.

Sformułowanie „wojna z terroryzmem" funkcjonujące w Stanach od 11 września 2001 roku nie tylko okazuje się więc PR-owym majstersztykiem, lecz także pociągać za sobą bardzo poważne konsekwencje prawne. Kilkakrotnie definiowane stanowisko USA (najpełniej jak dotąd wyłożył je 30 kwietnia 2012 roku w wykładzie „Etyka operacji antyterrorystycznych" John O. Brennan, ówczesny doradca prezydenta Baracka Obamy do spraw walki z terroryzmem i bezpieczeństwa narodowego) zakłada, że „chirurgiczne uderzenia" skierowane przeciw dowódcom terrorystów stanowią część operacji ściśle wojskowych.

W miarę jednak jak uderzenia okazują się coraz mniej „chirurgiczne" i coraz częściej mają charakter wyłącznie prewencyjny, wątpliwości rosną, zwłaszcza w obliczu pojawiania się kolejnych kontrowersji: czy możliwa jest eliminacja obywateli USA, jeśli są oni zaangażowani w działalność terrorystyczną (wątpliwości te wzrosły po zlikwidowaniu w wyniku ataku dronów we wrześniu 2011 roku w Jemenie Anwara al-Awlaki, imama posiadającego obywatelstwo amerykańskie – zaś dwa tygodnie później jego 16-letniego syna)? Czy w ramach wojny z terrorem dopuszczalne jest zabijanie przywódców organizacji terrorystycznych, nawet jeśli brak danych, że w chwili podejmowania decyzji przygotowywali oni działania wymierzone w USA?

W roku 2013, podczas największych jak dotąd badań opinii społecznej na ten temat, aż 75 proc. badanych Amerykanów (to większy odsetek niż gdziekolwiek indziej na świecie) zgadzało się na używanie dronów przez siły zbrojne USA nie tylko w celach wywiadowczych, lecz również z zamiarem likwidacji przeciwnika. Od tego czasu poparcie jednak spada: rośnie liczba ofiar, mnożą się wątpliwości.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jakkolwiek byłoby to trudne do przyjęcia z polskiej perspektywy, można wyobrazić sobie sytuację, w której u wrót dżannatu, czyli islamskiego raju, stoją ramię w ramię prezydent niepodległej Czeczenii Dżochar Dudajew i Osama bin Laden. Połączył ich los: obaj padli ofiarą selektywnej eliminacji, czyli nowej procedury zabijania, która stawia pod znakiem zapytania dotychczasowe definicje wojny, egzekucji i prawa wojennego.

Czytaj więcej

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków