Rozbuchanych aspiracji społecznych nie da się zaspokoić z dnia na dzień

Jeśli spojrzeć na sprawę historycznie, to każda propaganda sukcesu uprawiana przez rządzących mściła się zakłóceniem równowagi społeczno-gospodarczej – mówi prof. Andrzej K. Koźmiński, założyciel Akademii Leona Koźmińskiego.

Aktualizacja: 04.04.2019 20:06 Publikacja: 04.04.2019 19:54

Rozbuchanych aspiracji społecznych nie da się zaspokoić z dnia na dzień

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Ostrzegał pan wraz ze współpracownikami w tekście „Oczekiwania rozgrzane do czerwoności" („Rz", 27 grudnia 2018 r.) przed windowaniem aspiracji społecznych. Czarny scenariusz się spełnia: kraj zalewa fala żądań płacowych.

Nie tylko płacowych. Aspiracje niesłychanie wzrosły. Nasz wskaźnik równowagi społeczno-ekonomicznej ALK, na którym oparliśmy tamten artykuł, ma cztery składowe: sytuacja ekonomiczna zewnętrzna, wewnętrzna, zadowolenie z obecnej sytuacji społecznej i aspiracje na przyszłość. Sytuacja ekonomiczna wewnętrzna jest przyzwoita, za granicą koniunktura zaczyna się psuć, ale społeczeństwo tego nie dostrzega, a ekonomiści nie są zgodni co do tego, jak głębokie będzie tąpnięcie, kiedy i gdzie nastąpi.

Zadowolenie?

Jest wysokie. Ale raptem strzelają w górę aspiracje.

To chyba dobrze, że ludzie je mają?

Problem w tym, że bardzo dużych aspiracji nie da się zaspokoić z dnia na dzień. Jeśli spojrzeć na sprawę historycznie, to każda propaganda sukcesu uprawiana przez rządzących mściła się zakłóceniem równowagi społeczno-gospodarczej. Tak było w przerwanej dekadzie lat 70. Edwarda Gierka, ale też w przypadku słynnej „zielonej wyspy". Kiedy władze chwaliły się, że jesteśmy „zieloną wyspą", ludzie zapragnęli poczuć to w swoich portfela. Ale nie poczuli, więc nastąpiła zmiana polityczna.

Na jakim etapie jesteśmy teraz?

Na etapie niezaspokojonych aspiracji, które mogą doprowadzić do zachwiania równowagi społecznej.

Rząd obiecuje przecież 500+ na pierwsze dziecko, trzynastkę dla emerytów, cięcie podatków...

...obiecać można wszystko, nawet każdemu pół litra na śniadanie (śmiech), tylko niestety granice możliwości są już bardzo blisko. Kiedy zabawa się rozkręca, trzeba by zabrać poncz, ale ta władza schować go nie chce, bo nadchodzą wybory.

Opozycja też, kłóci się przecież z PiS, że to ona pierwsza zaproponowała 500+ na pierwsze dziecko.

Opozycja będzie dorzucała różne inne atrakcje, chcąc zapunktować. I to w pewnym momencie doprowadzi do wielkiego rozczarowania, gdy wszystkich aspiracji zaspokoić się nie da, a nadmierne wydatki i zadłużenie zaczną ciągnąć gospodarkę w dół.

Jaki może być efekt rozczarowania?

Znów odwołam się do wskaźnika ALK, który liczymy od ponad 15 lat. Na ogół w takiej sytuacji następuje dążenie do zmiany ekipy rządzącej w nadziei, że nowa zaspokoi aspiracje. Może ona utrzymać równowagę społeczną, jeśli będzie świadomie aspiracjami zarządzać i nie będzie ich dalej rozbudzać, tylko raczej trzymać w granicach rozsądku, co jest trudne, ale wykonalne. Natomiast nieumiarkowana propaganda sukcesu zawsze prowadzi do fatalnych efektów.

Co z nastrojami przedsiębiorców?

Są kiepskie, mimo dobrej koniunktury. Oni są w dołku, bo mają poczucie destabilizacji. Boją się, że prędzej czy później władza zacznie im się bardziej intensywnie dobierać do kieszeni. W związku z tym ci przewidujący ludzie zamiast inwestować próbują zapewnić sobie poduszkę bezpieczeństwa, np. transferując pieniądze za granicą albo inwestując w mało płynne, ale bezpieczne aktywa, które pozwolą im przetrwać ciężkie czasy.

Inwestycje zagraniczne Polaków same w sobie nie są złe.

Tylko, że to nie inwestycje w aktywa produkcyjne, ale lokacyjne. A to duża różnica.

Jest szansa na powrót optymizmu przedsiębiorców?

Konieczne byłyby wyraźne działania ich uspokajające i zachęcające do rozwoju. Jedną z barier naszej przedsiębiorczości jest np. obawa przed nadmiernym wzrostem. Charakterystyczne, że nasze firmy w ogromnej większości rosną tylko do pewnych rozmiarów, a potem przestają.

To problem psychiczny, kulturowy? A może brak wiedzy czy zaufania do partnerów biznesowych?

Wszystko po trochu. Jest jeszcze problem sukcesji, która jest istotna w firmach rodzinnych. W efekcie nie mamy liczących się wielkich firm prywatnych. Władza deklaruje przychylność dla małej przedsiębiorczości, ale nie widać przychylności dla przedsiębiorczości dużej i wielkiej. Jest wręcz odwrotnie: władza odnosi się do nich z daleko posuniętą nieufnością. W sytuacji skrajnej prowadzi to do nacjonalizacji, jak w przypadku Pesy. Można było znaleźć sposób na jej wsparcie jako firmy prywatnej, ale wybrano nacjonalizację.

Co w tym złego?

- Skłonność do tworzenia wielkich przedsiębiorstw państwowych jest o tyle niebezpieczna, że państwo stawia się w postaci jedynego szafarza wszelkich dóbr, przywilejów i pieniędzy. I automatycznie skazuje się na konfrontację z ludzkim niezadowoleniem. W gospodarce, w której dominuje sektor prywatny, ludzie są przyzwyczajeni do tego, że pieniądze się zarabia. Natomiast u nas zaczynają się przyzwyczajać do tego, że pieniądze się...

...zdobywa?

Nie zdobywa, ale dostaje. A to ogromna różnica. Zamiast finansować aktywność, finansuje się bierność. Przy całym moim uznaniu dla tego, że 500+ doprowadził do zmniejszenia poziomu biedy w Polsce, muszę uznać, że doprowadził też do dezaktywizacji zawodowej wielu ludzi.

Co z tym programem zrobić? Politycy – także opozycji – mówią, że 500+ jest nie do ruszenia. Powiązać go z dochodami z pracy?

Warto dofinansowywać dochody z pracy, np. podniesienie płacy minimalnej jest rozwiązaniem dobrym. Obecny rząd obok robienia rzeczy pozytywnych popełnia jednak wiele kardynalnych błędów. Gdy każdemu daje się gotówkę do ręki bez warunków, to wyraz lenistwa i nieudolności państwa. Przecież wychowywanie dzieci to praca, a praca powinna być wynagradzana, ale trzeba sprawdzać, czy jest wykonana. Możemy dawać pieniądze na dzieci, ale te dzieci muszą być zadbane. Muszą chodzić do szkoły i mieć w miarę dobre wyniki w nauce. I powinny być zaszczepione. Można wydatki na cele socjalne powiązać z realną płacą, wówczas człowiek, który dostaje pieniądze, będzie czuł, że je zarobił, a nie dostał. Problem w tym, że aparat państwa jest na tyle nieudolny, że nie jest w stanie tego wszystkiego sprawdzić.

Słyszałem argument, że bogaci też muszą dostawać 500+, bo sprawdzanie dochodów jest droższe.

Przy obecnym poziomie komputeryzacji to zabawna argumentacja. Wystarczy powiązać funkcjonowanie pionu pomocy społecznej z pionem skarbowym i sprawdzić dane. To się da zrobić, ale nasz rząd woli zabrać się do tego, czego robić nie umie. Bierze się za zarządzanie przedsiębiorstwami, ale nie pilnuje, jak wydaje się pieniądze na pomoc społeczną i politykę socjalną. To ważna sprawa musi się wiązać z profesjonalizacją administracji państwowej, podczas gdy mamy w niej do czynienia z czymś przeciwnym – z polityzacją. Myśmy próbowali stworzyć nowoczesny aparat służby cywilnej, ale był on systematycznie niszczony przez kolejne rządy.

Jakie znaczenie ma obecność imigrantów dla naszej gospodarki i społeczeństwa? Niechętna im władza pozbyła się wiceministra, który próbował pisać projekt polityki imigracyjnej.

Jak to się często zdarza, retoryka polityczna pozostaje w jaskrawej sprzeczności z rzeczywistością. W Polsce pracują już nie tylko Ukraińcy. W Warszawie pizzę i inne posiłki rozwożą Pakistańczycy i Hindusi. Po raz pierwszy w restauracjach pojawili się czarnoskórzy kelnerzy. Polska, podobnie jak cała Europa, ma ogromny deficyt ludnościowy. Ocenia się, że w 21. wieku na nasz kontynent trzeba sprowadzić co najmniej 50 mln osób. W naszym kraju sprawa wygląda o tyle dobrze, że wszyscy imigranci pracują. Oni przyjeżdżają tu nie po zasiłki, ale do pracy. Ich obecność jest pożyteczna zarówno dla rozwoju ekonomicznego, jak i społecznego. Choćby dlatego, że zaczynamy się przyzwyczajać się, że zarówno Europa, jak i świat stają się melting pot (z ang. tyglem). Przez wiele lat nie byliśmy do tego przyzwyczajeni...

...z czego wynika niechęć czy wręcz strach przed innymi...

...i łatwość, z jakim jest on politycznie wykorzystywany. My w naszej uczelni mamy studentów aż 65 narodowości.

Jak radzicie sobie z problemem różnic kulturowych?

Takiego problemu nie ma. Głównie dlatego, że nasi studenci są przyzwyczajeni do życia w środowisku wielokulturowym i są z tego zadowoleni, bo to ich lepiej przygotowuje do pracy w zglobalizowanym świecie. Gdy kiedyś studentka Polka zaczęła bardzo źle traktować czarnoskórą koleżankę, odbiór kolegów był taki, że Polka sama zrezygnowała ze studiów zanim zdążyliśmy wszcząć postępowanie dyscyplinarne. Jesteśmy przyzwyczajeni do życia w wielokulturowym świecie i szanujemy ludzi, którzy mają inną narodowość, kolor skóry czy religię. Jestem przekonany, że także polskie społeczeństwo na skutek „importu" pracowników zagranicznych stanie się bardziej otwarte i tolerancyjne.

Potrzebne są ze strony państwa jakieś polityki to wspierające?

Polityki u nas nigdy nie wychodzą (śmiech). Niektórzy mówią, że sukces transformacji wynika z tego, że żaden rząd nie umiał zrealizować celów, jakie sobie stawiał. W związku tym sądzę, że akceptacja dla innych przyjdzie spontanicznie. A próby ingerencji w to mogą się okazać przeciwskuteczne, bo w podzielonym społeczeństwem ktoś będzie próbował je negować i rozgrywać politycznie. Na uczelni my niczego szczególnego w tej dziedzinie nie robimy, po prostu zachowujemy się jak cywilizowani ludzie.

Porozmawiajmy o gospodarce. Jak chmura gradowa wiszą nad nią dwa wielkie szoki: brexit i tarcia amerykańsko-chińskie. Na ile polscy przedsiębiorcy są przygotowani na kolejny kryzys?

O ile państwo nie jest przygotowane, bo chce zadłużać się intensywnie w czasie, gdy trzeba gromadzić nadwyżki na złe czasy, to menedżerowie są. Charakterystyczną cechą polskiej przedsiębiorczości jest duża zdolność adaptacyjna. Nasi przedsiębiorcy przetrwali okupację hitlerowską i komunizm, by rozwinąć się w warunkach, jakie powstały dzięki transformacji. Oni są kulturowo przyzwyczajeni, że trzeba się przystosowywać

Mamy się nie bać kryzysu?

Nasza sytuacja jest nienajgorsza. Po pierwsze, nie jesteśmy w jakiś dominujący sposób uzależnieni od eksportu. To ważny silnik, ale jest też drugi w postaci konsumpcji, który działa i będzie działał. Drugi powód do optymizmu to efekt substytucji. Ciągle jesteśmy tańszym dostawcą, a w warunkach kryzysowych firmy na Zachodzie Europy szukają właśnie takich dostaw. I trzecia rzecz: cały czas mamy silne wsparcie funduszy europejskich. Jeśli zostanie mądrze zagospodarowane i pójdzie np. na kolej, a nie aquaparki, to będzie dodatkowym czynnikiem stymulującym. Możemy więc suchą nogą przejść przez kryzys, o ile nie będzie bardzo głęboki. A to zależy od narastającej konfrontacji między USA i Chinami. To, czy będzie się potęgowała, trudno prognozować ze względu na „kapryśny charakter" obecnej administracji waszyngtońskiej. Natomiast Chińczycy mają mocne nerwy i bardzo długi horyzont czasowy: nie patrzą na to, co będzie za cztery lata, tylko za 40. W związku z tym nie spodziewam się z ich strony histerycznych reakcji na działania Waszyngtonu.

Co z Europą?

Powinna w tej sytuacji się integrować, ale zmierza niestety ku fragmentacji. Nie wiemy, czy siły eurosceptyczne zdobędą w majowych wyborach do europarlamentu 20, 25 czy 30 proc. głosów. Jeśli zdołają się porozumieć tworząc liczącą się siłę odśrodkową, Europa zacznie zwalniać ekonomicznie i dzielić się polityczne na niechętne sobie nacje. Tu trzeba przypomnieć lekcję lat 30., której dzisiejsi politycy nie obejmują umysłem. Dla nich II wojna światowa jest jak wojna 30-letnia. To niebezpieczna sytuacja.

W Polsce też chęci do większej integracji nie widać. Dyskusja o wejściu do strefy euro ucichła. Mnożą się głosy, że nasz złoty to pożyteczna silna waluta, jeden z członków RPP mówił nawet o strefie złotego...

Ludzie się euro bali, a kiedy już ta obawa została odsunięta, to przestali o nim myśleć. Z tego nie ma już żadnej politycznej dywidendy. Została wzięta poprzez stanowcze zaprzeczenie, że nie przyjmiemy wspólnej waluty. Brak silnego społecznego poparcia dla euro to efekt systematycznego straszenia, że ceny wzrosną, a płace zostaną takie same, w związku z czym Polacy woleli nie ryzykować. Tymczasem wejście do strefy euro jest nam potrzebne ze względów politycznych, bo przypieczętowałoby polską obecność w UE. Z ekonomicznego punktu widzenia to kwestia wybrania właściwego momentu i kursu wymiany.

Młode pokolenie przyjmuje osiągnięcia UE, jak podróże bez granic czy brak opłat roamigowych, za coś oczywistego. Nie kojarzy tego z postawami proeuropejskimi. Jak sobie Europę przyszłości wyobrażają Pańscy studenci?

Że będzie taka, jak do tej pory, tylko bardziej zamożna. To jest bardzo niebezpieczne, że ludzie młodzi nie widza bezpośredniego związku między polityką a swoim osobistym losem. Dlatego polityką się w ogóle nie interesują. Kiedyś na egzamin wstępny na studia drugiego stopnia na kierunku finanse przyszedł do nas bardzo bystry młody człowiek, który wcześniej studiował matematykę. Rozmowa była udana dopóki mój kolega nie zapytał go, czy zna nazwisko jakiegoś polskiego polityk. Kandydat się stropił i powiedział, że polityką się nie interesuje. Padło więc pytanie ratunkowe, czy mówi mu coś nazwisko Wałęsa. A on na to, że to ten facet z wąsami, który był na koncercie Eltona Johna w Sopocie. To perspektywa młodego pokolenia.

Pańskie pokolenie i moje coś przegapiły...

Myśmy nie dopatrzyli jednej rzeczy. Otóż społeczeństwa „urwały się ze smyczy" rozumu, wiedzy dostarczanej przy pomocy mainstreamowych mediów, gdzie nie było głupot, jak opowieści o płaskiej Ziemi, albo oczywistych kłamstw. W wyniku kryzysu 2008 r. ludzie stracili zaufanie do elit i ekspertów, uznali, że zostali zdradzeni. I niejako przy okazji stracili zaufanie do mainstreamowych mediów. Buszują więc teraz po internecie, gdzie znaleźć można obok ciekawych informacji miliony głupot, przesądów i kłamstw. Zanim ludzie nauczą się odróżniać tam ziarno od plew minie dużo czasu, który będzie bardzo turbulentny. I te turbulencje będą wiązały się właśnie z nadmiernie rozbuchanymi aspiracjami, z przekonaniem, że wszystko jest możliwe. Dla wszystkich. Od razu.

Ale przecież to oczekiwania nierealne.

Usłyszy pan, że jest imposybilistą na żołdzie ciemnych sił.

CV

Andrzej K. Koźmiński jest profesorem nauk ekonomicznych, absolwentem Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (obecnie Szkoła Główna Handlowa) oraz studiów socjologicznych na Uniwersytecie Warszawskim. Specjalizuje się w zarządzaniu. Jest twórcą Akademii Leona Koźmińskiego, prywatnej uczelni od lat plasującej wysoko w międzynarodowych rankingach szkół biznesu.

Ostrzegał pan wraz ze współpracownikami w tekście „Oczekiwania rozgrzane do czerwoności" („Rz", 27 grudnia 2018 r.) przed windowaniem aspiracji społecznych. Czarny scenariusz się spełnia: kraj zalewa fala żądań płacowych.

Nie tylko płacowych. Aspiracje niesłychanie wzrosły. Nasz wskaźnik równowagi społeczno-ekonomicznej ALK, na którym oparliśmy tamten artykuł, ma cztery składowe: sytuacja ekonomiczna zewnętrzna, wewnętrzna, zadowolenie z obecnej sytuacji społecznej i aspiracje na przyszłość. Sytuacja ekonomiczna wewnętrzna jest przyzwoita, za granicą koniunktura zaczyna się psuć, ale społeczeństwo tego nie dostrzega, a ekonomiści nie są zgodni co do tego, jak głębokie będzie tąpnięcie, kiedy i gdzie nastąpi.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację