Mając w pamięci nastrój dni przed obchodami stulecia odzyskania niepodległości, nie mam wątpliwości, że gdyby nawet zakaz magistratu był utrzymany, tysiące Polaków wyszłyby na ulice 11 listopada, bo chęć wyrażania i manifestowania poglądów jest silniejsza niż respekt przed administracyjnymi zarządzeniami. Po drugie, trzeba pamiętać, że prawo, decyzje administracyjne i w końcu orzeczenia sądowe mają granice skuteczności. Kto nie liczy się z tymi faktami, jest prawnym ignorantem albo politycznym ryzykantem.
Czytaj także: Sąd Apelacyjny: Marsz Niepodległości w Warszawie legalny
Oba warszawskie sądy rozprawiły się na piśmie w szczegółach z oczywistymi i elementarnymi brakami uzasadnienia zakazu Marszu, z filozofią urzędniczej podejrzliwości na zapas wobec organizatorów marszu, ewentualnych uczestników oraz z wizją gwarantowanego niczym w szwajcarskim banku bezpieczeństwa na ulicach wielkiego miasta tego nadzwyczajnego dnia.
Moim zdaniem ryzyko było mniejsze niż przed piłkarskimi derby, a prawo, właściwie wolność uczestniczenia w legalnej i od dawna zapowiedzianej demonstracji jest silniejsza, o czym przypomiały sądy. O orzeczeniach tych powinni wiedzieć ci, którzy chcieliby dozować, czy wręcz zakazywać publicznej ekspresji obywateli.
W orzeczeniach tych jest jeszcze jedno ważne przesłanie. Sądy nie oznaczyły ścisłych ram, w jakich miałyby się obywać marsze („zwykły" i państwowy), a Sąd Apelacyjny stwierdził nadto wyraźnie (VI ACz 1179/18), że ponieważ cel obu zgromadzeń był taki sam, nie może być mowy o zakłóceniu Marszu Niepodległości przez marsz państwowy.