To, że prawo jest wtórne wobec polityki – lub raczej prawo ostatecznie jest mniej ważne od polityki – wiemy chyba wszyscy. Dlatego na temat sporu o Trybunał jako prawnik wolę wypowiadać się z perspektywy cokolwiek politycznej, bo to będzie mniej naiwne.
Przeczytałem w „Rzeczpospolitej" ("Błąd Trybunału Konstytucyjnego", środa 23 marca) wypowiedź profesora konstytucjonalisty Romualda Kmiecika. Początkowo byłem oburzony, bo czytałem ją jako prawnik, ale potem mi przeszło. Doszedłem bowiem do przekonania, że i jego, i moja wypowiedź są polityczne i różnica może polegać na tym, która lepiej ukrywa swój jawnie nieprawniczy charakter.
Otóż profesor twierdzi, że Trybunał Konstytucyjny ma obowiązek orzekać na podstawie nowej, PiS-owskiej ustawy, co wynika z art. 197 i art. 7 konstytucji. Mówi mianowicie, że wyłączeniu ze stosowania podlegać by mogły jedynie przepisy ustawy niezgodne z konstytucją lub też raczej odmiennie w konstytucji uregulowane. Profesor zresztą argumentuje bardzo ostro, twierdząc lub co najmniej sugerując, że grupa najwybitniejszych polskich prawników (z niejasnych przyczyn nie ma wśród nich profesora, ale sądzę, że wkrótce będzie) ma braki na poziomie szkoły podstawowej.
Moim zdaniem jest inaczej, ponieważ wskutek wprowadzenia PiS-owskiej ustawy o TK kontrola ustaw stałaby się zupełną fikcją. Trybunał zatem dokonał wykładni swojej roli, moim zdaniem jedynie słusznej, i nie oparł się na konkretnych przepisach, ale na sensie konstytucji i swojej roli. Czyli – jak dla profesora – istotnie dokonał sui generis wykładni politycznej. Czyli zrobił to, co my wszyscy, prawnicy, w gruncie rzeczy robimy.
Może to i smutna refleksja, a może i nie. Tak po prostu jest.