Wiele wskazuje, że szczyt sporu o sądy mamy za sobą. Po pierwsze dlatego, że nie udał się bojkot wyborów do KRS, a zwłaszcza do SN – nakręcany przez radykalniejszych członków korporacji prawniczych. Po drugie dlatego, że nadchodzący „czteropak" wyborczy inne sprawy wysunie na czoło publicznej debaty. Można było zrozumieć, co nie znaczy: pochwalać, protesty, demonstracje oporu (także via ulica i zagranica) prawników obliczone na zastopowanie reform obecnej władzy, ale teraz jasno widać, że szanse na to są znikome.

Czytaj także: Dwanaście miesięcy wojny o Sąd Najwyższy - kalendarium sporu

Gorzej, że politycznie nacechowane wystąpienia niektórych sędziów czy np. sekowanie startujących do SN prawników w ich korporacjach tylko wzmagają obawy o obiektywizm w tych profesjach. Oceny ogólne biorą się zaś z ocen indywidualnych przypadków. Straszenie dyktaturą czy choćby rządami autorytarnymi, które miałyby uzasadniać ich wystąpienia, jest zaś znaczną przesadą. Tę przesadę potwierdza częste zwyczajne czepialstwo o drobne czy wręcz wydumane potknięcia, np. o rzekomy brak kontrasygnaty w prezydenckim obwieszeniu o wolnych miejscach w SN. Można je wyjaśnić chyba jedynie chęcią dokuczenia obecnej władzy.

A przecież powaga i respekt, jaki powinni budzić sędziowie, adwokaci czy profesorowie, budowana jest przez dziesiątki lat i nie może być narażana z powodu demokratycznej wymiany władzy, czy nawet ostrego zwrotu polityki, niepierwszego zresztą, jakie ćwierćwiecze III RP widziało, choćby wtedy, kiedy do władzy doszedł obóz lewicy z peerelowskim rodowodem.

To nie jest z mojej strony bynajmniej nawoływanie do kapitulacji, ale do refleksji, komu radykalizm niektórych prawników służy. Moim zdaniem nie służy on nikomu, w szczególności prawniczej braci.