Gdy spadają pensje i rośnie bezrobocie, szuka się kozła ofiarnego. Dla Katalończyków w naturalny sposób okazał się nim rząd w Madrycie. Umoczona w aferach korupcyjnych (tak jak reszta kraju) prowincja uznała, że kłopoty znikną, kiedy Katalonia nie będzie dopłacać do budżetu królestwa. Tak, jakby podstawą działania każdego narodu nie było solidarne wsparcie biedniejszych regionów przez bogatsze.

Błędna okazała się także polityka Rajoya, który powołując się na zapisy konstytucji, nie tylko odrzucał przeprowadzenie referendum o niepodległości, ale w ogóle odmawiał rozmów o poszerzeniu autonomii. Wielu Katalończyków poczuło się urażonych i wzmocniło szeregi zwolenników secesji.

Wszystko to jednak zdecydowanie za mało, aby usprawiedliwić rozbijanie jedności Hiszpanii. Tym bardziej że Katalonia nigdy nie istniała jako niezależne państwo. Królestwo Aragonii, na które powołują się nacjonaliści w Barcelonie, obejmowało o wiele większy obszar, w tym połowę dzisiejszych Włoch i trzecią część Hiszpanii. A mówiono w nim znacznie częściej po łacinie i hiszpańsku niż po katalońsku. Niedzielne wybory pokazały zresztą, że także dziś większość mieszkańców prowincji chce pozostać Hiszpanami i tylko przez specyficzną ordynację wyborczą secesjoniści mają większość mandatów w regionalnym parlamencie.

Niepodległość Katalonii może natomiast uruchomić niebezpieczne procesy o zupełniej innej, niż wszelkie potencjalne korzyści, wadze. Nie przez przypadek to właśnie rosyjskie media z entuzjazmem relacjonują wydarzenia w Barcelonie. Kreml byłby zachwycony, gdyby Hiszpania, jeden z sześciu dużych krajów Unii, została zasadniczo osłabiona. Być może – to wręcz idealne rozwiązanie i dla Rosjan, i dla islamistów z południa – ruszyłaby lawina regionalnych nacjonalizmów zagrażająca jedności Belgii, Włoch, Wielkiej Brytanii, Francji.

W tym czarnym śnie pozostałyby w Europie tylko dwie potęgi: Rosja i Niemcy. Nas, Polaków, historia już nauczyła, co te dwa kraje są w stanie razem zrobić.