Zachęciło to związki zawodowe do żądania „uszlachetnienia" jej i wcześniejszego wypuszczenia na emerytury pań, które przepracowały przynajmniej 35 lat, oraz panów ze stażem przynajmniej 40-letnim. Szlachetna to intencja dać odpocząć tym, którzy długo już utrzymują państwo podatkami. Tyle że bardzo szlachetnymi i jeszcze bardziej kosztownymi intencjami jest piekło wybrukowane.

Piekło kryzysu finansów publicznych zagrozi nam, jeśli budżet, nadwerężony już programem 500 + (na co w przyszłym roku nie ma pełnego finansowania), dociśnie się ekstrawydatkami na dodatkowych emerytów. Jeśli uwzględnić propozycje związków i prezydenta, w ciągu roku może przejść w stan spoczynku ponad 800 tys. osób, niemal cztery razy więcej niż w ubiegłym. W wariancie pesymistycznym może to kosztować 80 mld zł w ciągu czterech lat (to równowartość jednej piątej rocznych wydatków państwa).

Zarówno rząd, jak i posłowie czy związkowcy mogą ulec złudzeniu, że stać nas na hojność, bo w najbliższych miesiącach dzięki większemu zatrudnieniu i płacom w przedsiębiorstwach będą rosły składki na Fundusz Ubezpieczeń Społecznych, z którego na bieżąco wypłacane są emerytury. Tyle że kiedy wzrost gospodarczy przyhamuje, potok pieniędzy się zmniejszy, a wydatki na emerytury – wręcz przeciwnie, bo w obawie przed bezrobociem seniorzy chętniej będą korzystać z nowych uprawnień i kończyć karierę.

Dlatego dla stabilności finansów publicznych byłoby lepiej, gdyby marszałek Sejmu schował ustawę głęboko na dno szuflady, a klucz do niej wyrzucił do Wisły. Wtedy prezydent wywiązałby się z wyborczej obietnicy złożenia jej w Sejmie, a i finanse państwa by się nie załamały.