Nie jest to prawniczy termin, a może w ogóle to nie jest żaden termin, tylko mój własny neologizm. Mam natomiast przeświadczenie, że ten neologizm najlepiej oddaje ogólny proces zmian zachodzących w prawie pracy w okresie ostatnich 30 lat. Znaczna część przepisów, które w tym czasie pojawiły się w kodeksie pracy, wiąże się ściśle z rosnącą wrażliwością na szeroko rozumiane dobra osobiste pracowników.
Czytaj także: ZUS: niższe składki dla małych firm
Tu w szczególności wskazać należy źródłowe regulacje unijne, dotyczące dyskryminacji i równości w zatrudnieniu, ale też regulacje Międzynarodowej Organizacji Pracy (które są w naszym systemie prawnym jakby mniej doceniane) i oczywiście dorobek krajowego ustawodawcy, jak choćby regulacja dotycząca mobbingu.
Te nowe przepisy, których nie wahałbym się nazwać socjalistycznymi czy też lewicowymi, z natury nie pojawiły się w okresie Polski Ludowej, lecz właśnie później, wraz z powrotem kapitalizmu. Jest to oczywiście najzupełniej pozorny paradoks. Kapitalizm bowiem jako system czy też w ogólności system własności prywatnej, ma za sobą ogromną wewnętrzną siłę – bez żadnej subtelności mówiąc, siłę pieniądza, która jest tak potężna, że przeciwstawić się jej może wyłącznie siła prawa. A i to nie zawsze jej się udaje.
To wszystko wiemy. Usubtelnienie systemu prawa pracy polega na tym, by pracownika traktować przyzwoicie i by szanować jego godność. O ile w przeszłości sam zżymałem się lub nawet drwiłem z pojęcia godności pracowniczej (zadając proste i nadmiernie przewrotne pytanie uzupełniające, czy pracownik nie jest aby przypadkiem człowiekiem), to teraz uważam inaczej. Większość zagrożeń godności występuje bowiem w stosunkach ogólnych, które są w demokratycznym społeczeństwie z natury rzeczy oparte na równości stron. W stosunkach pracy jest inaczej – z definicji strony pozostają w stosunkach nierówności.