Krystian Lupa nie realizuje przedstawień błahych – na tę opinię krytyki reżyser uczciwie zapracował. Już debiutanckie „Nadobnisie i koczkodany” wystawione w 1977 roku zapowiadały talent dużego formatu. On sam nigdy nie krył, że jego teatr jest sztuką elitarną i nie interesują go spektakle dla masowej widowni. Przedstawienie teatralne zwykł traktować jako rodzaj duchowej podróży do źródeł: współczesnego świata, człowieczeństwa, własnej osobowości. Zawsze uprawiał (i uprawia do dziś) teatr autorski. Sam tłumaczy, adaptuje teksty, reżyseruje, projektuje scenografię, oprawę świetlną i muzyczną.
W „Hannie Wendling” po raz kolejny wraca do prozy austriackiego pisarza Hermanna Brocha. Akcja sztuki toczy się w czasie wojny gdzieś na niemieckiej prowincji. Główna bohaterka w ciekawej interpretacji Haliny Rasiakówny otrzymuje list od męża od dwóch lat przebywającego na froncie. Henryk (Wojciech Ziemiański) obwieszcza jej swój przyjazd na z dawna wyczekiwany urlop. Wiadomość wytrąca kobietę z równowagi. Podczas długiej nieobecności męża rytm jej życia się zmienił, zmieniła się i ona. „Jestem zakochana, ale nie wiem w kim, mam serce pełne miłości, a zarazem puste” – takie myśli nagle zaczynają niepokoić Hannę. Ponowne spotkanie z małżonkiem pozbawione jest wylewnych powitań i namiętnych uścisków. Podczas miesięcy rozłąki oboje z Henrykiem stali się sobie niemal obcy. Czy przywrócone z niebytu rodzinne rytuały (wspólne posiłki, rozmowy, spacery, łóżko) pomogą odnowić dawne więzi? Czy Henryk i Hanna potrafią poradzić sobie z własną samotnością?