Piotr Kowalczuk z Rzymu
Po druzgocącej klęsce referendalnej premier Matteo Renzi złożył rezygnację. W nocy rozegrał się dramat. Dane o bardzo wysokiej frekwencji (69 proc.), a przede wszystkim rozmiary klęski (tylko 39 proc. za „tak") zszokowały wszystkich. Maria Elena Boschi, minister do spraw reform, twarz kampanii na rzecz „tak", popłakała się, a bliski łez premier Renzi, ogłaszając około 1.00 w nocy rezygnację, zrobił to, co potrafi najlepiej: wygłosił piękną, wzruszającą mowę.
Naturalnie premier popełnił przed miesiącami ogromny błąd, bo zapowiedział, że w razie porażki referendum zrezygnuje. Tym samym zjednoczył opozycję, a przedmiotem referendum stał się on sam i jego rząd.
Ale klęska jest również udziałem wszystkich, którzy wzięli udział w referendalnej kampanii Renziego: od prezydenta Obamy, przez kanclerz Merkel, szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude'a Junckera, szefa koncernu Fiat Sergio Marchionnego, po większość światowych i włoskich mediów, wielu ludzi włoskiej estrady i sportu.
Jak się wydaje, gremialne wsparcie dla „tak" ze strony ludzi sukcesu, establishmentu, a przede wszystkim, słusznie czy nie, uważanych za sprawców włoskich nieszczęść Unii i Niemiec (kryzys gospodarczy i imigracyjny) były pocałunkiem śmierci. Tym bardziej że w ciągu ostatnich dwóch tygodni, gdy nie wolno było publikować sondaży, a Włosi byli bombardowani przez potężną machinę rządowej propagandy i zagranicę apelami o wsparcie reform i Renziego, różnica na rzecz „nie" wzrosła z kilku do 22 punktów procentowych. I to mimo ogłoszonych w ostatniej chwili podwyżek dla biedniejszych emerytów i budżetówki.