Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Sędziowie delegowani do Ministerstwa Sprawiedliwości niestety mają spojrzenie na wymiar sprawiedliwości znacznie życzliwsze temuż ministerstwu niż sądom, z których się wywodzą. Trzeba zapytać, czemu w takim razie pozostają sędziami?
Jeśli ktoś chce być tylko urzędnikiem, to powinien nim zostać. Jeśli ktoś chciał być sędzią, to po to, aby sądzić, a nie siedzieć na delegacji w jakimś urzędzie. Oczywiście wygodniej być sędzią w ministerstwie – bo praca do godz. 15.30, pensja sędziego, przywileje sędziego... a dodatki ministerialne i komfort pracy odpowiedni do instytucji. Można w ministerstwie i książkę napisać, i jakieś publikacje naukowe. Jest okazja czasem wyjechać za granicę w ramach jakiejś wymiany czy współpracy. Da radę obronić doktorat, a nawet habilitację. Nie trzeba ślęczeć po nocy nad kolejnym uzasadnieniem czy którymś tomem akt sprawy z referatu, o ciągłym siedzeniu w sali rozpraw nie wspominając. Niech to spadnie na kolegów, którzy, wierni profesji, harują w wydziale.
Reasumując, można sobie odpocząć od rutyny pracy sędziego. Można wreszcie ex cathedra wymyślać, co jest dla nich najlepsze i czego naprawdę potrzebują. Taką drogą niestety podąża również sędzia Jakub M. Iwaniec w swojej polemice ze stanowiskiem rzecznika Krajowej Rady Sądownictwa. Dodajmy, polemice tyleż gołosłownej, co jednostronnej.
Obserwacje z linii
Nie jestem szczególnym gloryfikatorem Krajowej Rady Sądownictwa, w której działalności – jak każdej instytucji publicznej – zdarzały się decyzje trafne i bardziej kontrowersyjne. Nie jestem również członkiem Iustitii ani żadnego innego stowarzyszenia sędziów. Jako sędzia liniowy, i to z bardzo krótkim stażem orzeczniczym na szczeblu sądu okręgowego, pamiętający dzięki temu doskonale wszystkie bolączki orzekania pierwszoinstancyjnego w sądzie rejonowym dużego miasta (do sądu okręgowego trafiłem z tzw. linii), nie mogę przejść do porządku nad wypowiedziami, które po prostu stawiają pytanie o kwalifikacje ich autorów jako prawników, a tym bardziej sędziów.
Gdy autor wskazuje, że projekt Iustitii o sposobie wyboru członków KRS został przez nią udostępniony jednej z partii opozycyjnych, która wniosła go jako własny, określając to jako „taktyczne harakiri", posługuje się argumentami tyleż populistycznymi, co czysto politycznymi. Pomija podstawową przecież kwestię, że stowarzyszenie sędziowskie, jakim jest Iustitia, nie ma własnej inicjatywy ustawodawczej. Musiało zatem znaleźć w polskim parlamencie posłów, którzy w ich imieniu wniosą ten projekt. Jednoznacznie negatywna reakcja opcji rządzącej na projekt Iustitii pokazuje zaś dobitnie, że nie była ona w żadnym zakresie zainteresowana proponowanymi rozwiązaniami, od początku forsując własne, zmierzające w istocie do ubezwłasnowolnienia sądownictwa.