Wybory w USA: Teksas grozi Texitem po wygranej Clinton

Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych to bitwa o najpotężniejszy urząd świata, mająca swoją dramaturgię, mitologię i rytuały. Partie Republikańska i Demokratyczna wybrały już swoich kandydatów.

Aktualizacja: 14.08.2016 13:52 Publikacja: 14.08.2016 10:00

Hillary Clinton

Hillary Clinton

Foto: AFP

Republikanin Trump zbuntował elektorat przeciw oligarchom partii, odwołując się głównie do klasy średniej, zmęczonej „zgniłymi" porozumieniami establishmentów, polityczną poprawnością uniemożliwiającą sensowne zdefiniowania rzeczywistości i wyborami jako pustym rytuałem. Skorumpowana, bez żadnych zasad poza zdobyciem władzy demokratka Clinton wywodzi się z jądra oligarchii partyjnej, choć kulturowo reprezentuje, jak jej do cna zideologizowana partia od 1968 r., skrajną liberalną lewicę.

Prezydenta wybierają w wyborach pośrednich elektorzy w stanach. To skomplikowany, ale logiczny system. W 1787 r. twórcy konstytucji odrzucili wybieranie prezydenta w głosowaniu powszechnym bezpośrednim czy pośrednim poprzez Kongres. Wymyślili wyrafinowany system z elektorami odpowiadającymi liczbie posłów stanowych w obu izbach Kongresu – Izbie Reprezentantów i Senacie. Kandydat z większością bezwzględną głosów elektorskich zostaje prezydentem, drugi w kolejności wiceprezydentem. W razie braku takiej przewagi wybór miała przeprowadzać Izba Reprezentantów, a każdy stan dostawał po jednym głosie.

System miał gwarantować niepolityczny wybór, ale gdy od 1796 r. powstały partie i zagroził wybór przez elektorów partii większościowej zawsze tych samych osób, XII poprawką z 1804 r. wymuszono oddawanie jednego głosu na prezydenta, drugiego na wiceprezydenta. Szybko też zobowiązano partyjnych elektorów do głosowania na zwycięzcę w danym stanie, zgodnie z zasadą, że zwycięzca bierze wszystko.

Z modyfikacjami, system trwa do dzisiaj i opiera się na zasadzie federalizmu. Nie chciano, by w bezpośrednim głosowaniu powszechnym wielkie ludnościowo stany zdominowały wybory. Kandydatów wybierali w poszczególnych stanach elektorzy, zmuszając ich do zabiegania w każdym o zwycięstwo. Gdyby jednak elektorzy odzwierciedlali jedynie liczbę posłów w demokratycznie wybranej Izbie Reprezentantów, stany duże nadal miałyby olbrzymią przewagę, i nawet koalicja małych byłaby bez znaczenia. Dlatego elektorzy danego stanu stanowią sumę ich reprezentantów i senatorów. Pierwsi odzwierciedlają logikę większościowej demokracji, drudzy logikę federacji, bo w Senacie każdy stan ma po dwóch senatorów. Siła elektorów stanów małych staje się zatem większa w Kolegium Elektorskim. Jeśli np. Kalifornia ma w Izbie miażdżącą przewagę nad małym Wyoming, to dodanie każdemu dwóch głosów z federalnego Senatu do ogólnej puli proporcjonalnie zmniejsza przewagę Kalifornii w Kolegium Elektorów. Rola elektorskich głosów stanów małych w konfrontacji z dużymi wzrasta. To dlatego zwycięski kandydat, dysponując większością elektorów, może mieć mniej oddanych na siebie głosów, niż wskazywałaby na to ogólnoamerykańską większość, tak było np. trzykrotnie w XIX w. i w 2000 r. Kandydaci zmuszeni są zatem prowadzić kampanię we wszystkich stanach. Obecne techniki sondaży pokazują oczywiście, że dla kandydata danej partii niektóre stany są stracone z racji miażdżącej przewagi przeciwników. Stąd jedynie symboliczne o nich zabieganie. Na przykład „reakcyjny" Texas, grożący Texitem po zwycięstwie Clinton, głosuje od lat na republikanów, podczas gdy „socjalistyczna republika Massachusetts" na demokratów. Zazwyczaj zwycięstwo jest znane przed podliczeniem głosów elektorskich we wszystkich stanach.

Czasem jednak walka dramatycznie się przedłuża. W 2000 r. ani republikanin G.H. W. Bush, ani demokrata Al Gore do momentu podliczenia ostatniego stanu – Florydy –nie miał większościowej puli elektorów. Zwycięzca Florydy zdobywał więc prezydenturę. Anachroniczny system przeciągnął liczenie głosów w stanie poza regulaminowy termin ich zakończenia. Kiedy sztab Busha zorientował się, iż ma przewagę, nacisnął na gubernatora, którym był brat Busha Jeff, i komisarz wyborów stanu oznajmiła ich formalne zakończenie. Demokraci czując, że obliczenie wszystkich głosów może im dać przewagę, zaskarżyli decyzję do Sądu Najwyższego Florydy. Uznał on zakończenie wyborów za sprzeczne ze stanową konstytucją i nakazał dokończenie liczenia. Republikanie odwołali się do federalnego Sądu Najwyższego. Ten decyzją 5:4 zakończył wybory. Bush został prezydentem. Choć większość sędziów chciała zakończyć wymykający się spod kontroli spór, było oczywiste, że decyzja oparła się na ich preferencjach politycznych. Wiele powyborczych analiz konstytucyjnych kwestionowało decyzję, ale decyzja federalnego Sądu Najwyższego mającego duży autorytet z racji nie funkcji, ale zasług, została przyjęta.

Wielu uważa system elektorski za pozbawiony demokratycznej legitymacji. Gwarantuje on jednak bez wątpienia mniejszym stanom poczucie większej podmiotowości, a kandydatom daje szansę na wykorzystanie tego.

Autor jest profesorem na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego

Republikanin Trump zbuntował elektorat przeciw oligarchom partii, odwołując się głównie do klasy średniej, zmęczonej „zgniłymi" porozumieniami establishmentów, polityczną poprawnością uniemożliwiającą sensowne zdefiniowania rzeczywistości i wyborami jako pustym rytuałem. Skorumpowana, bez żadnych zasad poza zdobyciem władzy demokratka Clinton wywodzi się z jądra oligarchii partyjnej, choć kulturowo reprezentuje, jak jej do cna zideologizowana partia od 1968 r., skrajną liberalną lewicę.

Prezydenta wybierają w wyborach pośrednich elektorzy w stanach. To skomplikowany, ale logiczny system. W 1787 r. twórcy konstytucji odrzucili wybieranie prezydenta w głosowaniu powszechnym bezpośrednim czy pośrednim poprzez Kongres. Wymyślili wyrafinowany system z elektorami odpowiadającymi liczbie posłów stanowych w obu izbach Kongresu – Izbie Reprezentantów i Senacie. Kandydat z większością bezwzględną głosów elektorskich zostaje prezydentem, drugi w kolejności wiceprezydentem. W razie braku takiej przewagi wybór miała przeprowadzać Izba Reprezentantów, a każdy stan dostawał po jednym głosie.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Jan Skoumal: Gazety walczą ze sztuczną inteligencją, a Polska w lesie
Opinie Prawne
Michał Bieniak: Co ma sędzia Szmydt do reformy wymiaru sprawiedliwości
Opinie Prawne
Rafał Adamus: Możliwa korporacja doradców restrukturyzacyjnych
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Sędziowie nie potrzebują poświadczeń bezpieczeństwa, bo sami tak zadecydowali
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Tomasz Szmydt to czarna owca czy w sądach mamy setki podobnych sędziów?