Ekonomiści wolą termin „białe słonie", by nazwać projekty równie kosztowne i prestiżowe, co bezsensowne, w czym mieszczą się puste stadiony, lotniska bez samolotów i autostrady donikąd. W tej kategorii konkurencja jest spora, lecz trudno znaleźć większą fortunę, którą dosłownie utopiono w bardziej bezużytecznym zamiarze, niż budowa niemieckiej potęgi wojennej. Co więcej – nadal nie ma pewności, do czego tę siłę stworzono.
Niemcom po pokonaniu Francji w Europie nikt nie zagrażał, a poważnych interesów zamorskich w zasadzie nie mieli. Czy celem cesarskiej Hochseeflotte rzeczywiście było wygranie wojny z Wielką Brytanią i zdobycie panowania nad światem? Czy więcej racji miał Churchill, uznając niemieckie wydatki na flotę za rodzaj luksusowego zbytku, jakiego potrzebują gwiazdy filmowe do zaznaczenia statusu?
Czuć w tym stałe dla Niemiec pomieszanie megalomanii z kompleksem niższości, odkąd Bismarck stworzył państwo zbyt potężne jak na rozmiary Europy, lecz organicznie niezdolne do bycia globalnym mocarstwem.
Rzesza produkowała więcej stali i maszyn niż Wielka Brytania, miała najnowocześniejszy przemysł chemiczny i niezrównaną armię, lecz frustrował ją brak uznania starych potęg, a szczególnie kuzynów w Londynie. Gdy z kolonialnego stołu spadły im ochłapy, a z kryzysu marokańskiego wrócili z podkulonym ogonem, chcieli zmusić świat, by ich traktował poważnie.
Plan powiódł się aż za dobrze, lecz ze skutkiem odwrotnym do oczekiwań. Pancerniki Wilhelma II nie wzbudziły podziwu, tylko złamały serce babce Wiktorii i zaniepokoiły Anglików. Na każdą stępkę położoną w niemieckich stoczniach Brytyjczycy odpowiadali dwiema. To stale oddalało Rzeszę od celu, jakim była flota wojenna równa sile dwóch trzecich brytyjskiej potęgi, ale nie ustawali w wysiłkach. Po obu stronach rzecz wyglądała podobnie jak w zjadliwym opisie Churchilla – gdy admiralicja żądała sześciu okrętów, a budżetu starczało na cztery, drogą kompromisu kupowano osiem.