– Madryt i Barcelona są jak dwa rozpędzone pociągi na kolizyjnym kursie. To ostatni moment, aby powstrzymać katastrofę, ale nikt nie hamuje – mówi „Rzeczpospolitej" hiszpański politolog Albaro Madrigal.
W niedzielę późnym wieczorem przewodniczący katalońskiego rządu regionalnego (Generalitat) Carles Puigdemont ogłosił wyniki nielegalnego referendum, które zakończyło się zaledwie dwie godziny wcześniej. Jeśli wierzyć tym danym, w głosowaniu wzięło udział 2,26 mln osób (42 proc. uprawnionych), z czego 90 proc. opowiedziało się za niepodległością.
Czas na niepodległość
Secesjonistom nie udało się więc przekroczyć frekwencji z podobnej konsultacji w 2014 r., gdy głos oddało 2,3 mln. A taki był ich plan. Wyniki są też mało wiarygodne: nie rozbito ich na poszczególne okręgi, nie powołano niezależnej komisji wyborczej, część ludzi mogła głosować wielokrotnie. I gdyby uwzględnić wszystkich mieszkańców prowincji (7,5 mln), tylko 27 proc. poparło utworzenie nowego państwa.
Mimo to Puigdemont oświadczył: „Jako obywatele Katalonii zdobyliśmy prawo do niezależnego państwa w formie republiki". Zapowiedział też, że w najbliższych dniach przekaże wyniki głosowania regionalnemu parlamentowi po to, by ogłosił on niepodległość kraju.
W tym samym czasie premier Hiszpanii Mariano Rajoy w przemówieniu do narodu przedstawił diametralnie odmienną ocenę tego, co się wydarzyło w niedzielę. Uznał, że „referendum, które miało zniszczyć naszą konstytucję, oderwać część naszego kraju bez uwzględnia opinii wszystkich Hiszpanów, należy uznać za niebyłe". Podziękował też Policia Nacional i Guardia Civil za to, że „wypełniły swoje obowiązki w obronie praworządności", choć „łatwiej byłoby patrzeć w innym kierunku".