Charakterystyczną jednak cechą jest to, że zgony są w tych krajach obecnie na znacznie niższym poziomie niż wiosną (np. w Niemczech 0,2 proc, we Francji i w Belgii 0,3 proc, we Włoszech 0,6 proc). Tymczasem w Polsce, podobnie jak w Czechach, na Węgrzech i Ukrainie, w zasadzie nie było piku wiosennego, epidemia była pełzająca i wybuchła dopiero teraz z ogromną siłą powodując więcej zgonów.
W Polsce zgony stanowią ok. 1,3 proc nowych zachorowań, na Węgrzech 2 proc, na Ukrainie 1,7 a w Czechach 1,6 proc. Polska jest obecnie w fazie epidemii, jaką obserwowaliśmy wiosną w Europie Zachodniej z dużą ilością zachorowań i zgonów. O ile wiosną dzienne liczby zachorowań w Polce klasyfikowały nas w trzeciej lub czwartej dziesiątce na świecie, to obecnie plasujemy się w połowie pierwszej dziesiątki. Były już dni, gdy liczba zgonów spowodowanych koronawirusem w Polsce była największa w Europie.
Szukając przyczyn tych różnic nie bez znaczenia może być sprawność służby zdrowia i służb sanitarno-epidemiologicznych. W krajach zachodnich osiągnęły one pełną moc i pracują na dużych obrotach. Codziennie wykonywanych jest 100-200 tys. testów, sprawnie działa system sanitarno-epidemiologiczny i medyczny. Każde ogniwo zna swoje miejsce i rozpisaną rolę, którą profesjonalnie odgrywa. Nie ma mowy o improwizacji, służba zdrowia jest odpowiednio przygotowana i mimo większych obciążeń wie już jak radzić sobie w czas pandemii. Wzmocniona kadra medyczna jest wyposażona w leki i procedury, które są znane i przećwiczone. Kraje te dobrze przepracowały ostatnie pół roku szykując się do walki z koronawirusem. Mimo że powrócił on ze zdwojoną siłą kraje te na ogół radzą sobie teraz lepiej niż wiosną i uniknęły przepełnienia szpitali, oddziałów intensywnej terapii i kostnic. W przeciwieństwie do pierwszej fali zachorowań władze szybciej reagują na wzrost zachorowań wprowadzając odpowiednie restrykcje.
Natomiast w Polsce można odnieść wrażenie, że potraktowano czas powyborczy jak wakacje i prawdziwe przygotowania do walki z pandemią rozpoczęto, gdy liczba dziennych zachorowań sięgała 10 tys. Czy nie powinno być pełnego lockdownu bardziej teraz niż wiosną, gdy liczba zachorowań była niewielka? Skutki ekonomiczne wiosennych restrykcji powodują, że dziś nie ma na to przyzwolenia społecznego, gdyż doprowadziłoby to do bankructwa wiele firm. Politycy, patrząc bardziej na słupki poparcia niż słuchając ekspertów, z opóźnieniem decydują się na wprowadzanie ograniczeń, zapominając, że są one działaniami profilaktycznymi, które mają sens zapobiegawczy. Są jak szczepienia, które chronią nas przed zachorowaniem, ale nie ma sensu szczepić się gdy już zachorujemy. Lockdown jest potrzebny aby ograniczyć tempo szerzenia się zakażenia i zyskać czas na przygotowanie się do obrony przed wirusem.
Czy wiosenne restrykcje spełniły tę rolę i pozwoliły wyposażyć służbę zdrowia w odpowiednie narzędzia? Sprawna kontrola zakażenia wiosną, po wyborach prezydenckich zrobiła się mniej szczelna, a działania władz stały się chaotyczne i niespójne. W czasie epidemii, podobnie jak w czasie wojny, konieczna jest centralizacja władzy i sprawne zarządzanie kryzysem. Tymczasem podczas epidemii nastąpiła dymisja ministra zdrowia, który trzymał w swoim ręku większość nici zarządzania kryzysem i zdecentralizowano kontrolę nad pandemią, przekazując decyzje na tak niski szczebel jak dyrektor szkoły, szpitala, urzędu czy przedsiębiorstwa, nie bacząc na brak przygotowania tych osób do takiej roli, niewystarczający zasób informacji o sytuacji epidemiologicznej, brak narzędzi prawnych, finansowych czy organizacyjnych do realizacji powierzonych im zadań.