"Rzeczpospolita": Tęsknił pan do postaci Mocka, z którym rozstał się pan w "Głowie Minotaura" w 2009 roku?
Marek Krajewski, pisarz: Tęskniłem za moim bohaterem, zwłaszcza dlatego, że zaczął żyć własnym życiem i trochę straciłem z nim kontakt. Gdy autor napiszę książkę, jego bohater idzie w świat, zadomawia się w wyobraźni czytelników, którzy kształtują go na swój sposób. I to właśnie czytelnicy domagali się powrotu Mocka. Zwłaszcza czytelniczki. To pogłębiło moją tęsknotę za Mockiem, zwłaszcza że znalazłem się na literackim rozdrożu. Skończyłem lwowski cykl o Popielskim i zastanawiałem się, co dalej. Ponieważ jestem człowiekiem ostrożnym, nie chciałem wprowadzać nowego bohatera w nowej scenerii. Postanowiłem wrócić do sprawdzonych wzorów.
Powstał prequel, w którym poznajemy losy Mocka na początku policyjnej kariery, gdy marzy o pracy w wydziale kryminalnym, a szansą dla niego staje się śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci pięciu osób w Hali Stulecia.
Krótko zastanawiałem się nad wyborem czasu, bo belle epoque to najciekawsza dekada w historii przedwojennego Wrocławia. W wyniku zwycięskiej wojny z Francją i wpływających do miasta kontrybucji wojennych, stawało się europejską metropolią. Chciałem też odejść od okresu międzywojennego ze względu na jego hitlerowski kontekst. Inaczej musiałbym mocno lawirować, bo nie chciałbym włączać mojego bohatera w hitlerowskie struktury władzy.
Ależ Polacy perwersyjnie lubują się w historii, której byli ofiarami.