Olbrzymie bloki odrywające się od lodowców i wpadające do Atlantyku, gdzie roztapiają się i podnoszą poziom oceanu, to nie jedyny problem – wykazuje publikacja w „Proceedings of the National Academy of Sciences”.

Według naukowców najdotkliwsze ubytki pokrywy lodowej zaobserwowano w południowo-zachodniej części Grenlandii, gdzie lodowców właściwie nie ma. Wygląda na to, że topnienie właśnie w tej części wyspy, dotąd nie uznawane za istotne źródło kłopotów, może „walnie przyczynić się do podnoszenia się poziomu mórz” – uznali badacze.

„Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mamy poważny problem z rosnącą ilością ubytku lodu bezpośrednio z niektórych dużych lodowców. Ale teraz dostrzegamy drugi poważny problem: coraz więcej masy lodu trafia do rzek i już jako wody roztopowe wpływa do morza" - przyznał Michael Bevis, profesor geodynamiki na Ohio State University.

Badania pokazały skalę zagrożenia dla siedlisk ludzkich położonych na wybrzeżach, a chodzi o tak rozsiane po całym świecie miejsca jak Miami, Szanghaj, Bangladesz i szereg wysp na Pacyfiku.

"W przewidywalnej przyszłości będziemy obserwować coraz szybszy wzrost poziomu morza. Po osiągnięciu punktu krytycznego, pozostaje nam jedynie odpowiedź na pytanie: Jak mocno nas to dotknie?” – przewiduje Bevis.

Badanie, opublikowane w „Proceedings of the National Academy of Sciences”, opracowano na podstawie danych satelitarnych oraz rozrzuconych po całej Grenlandii stacji pomiarów masy lodowej.

Okazało się, że w latach 2002-2016 wyspa traciła 280 miliardów ton lodu rocznie, czyli wystarczająco dużo, by podnieść poziom mórz o 0,03 cala rocznie. Jeśli stopiłaby się cała pokrywa lodowa Grenlandii (gdzieniegdzie gruba na trzy kilometry), poziom oceanów podniósłby się o siedem metrów, zatapiając wiele nadmorskich miejscowości.