Liczba pozwoleń na pracę (w uproszczonej formie) w ubiegłym roku wzrosła dwukrotnie, do prawie 800 tys., a w niektórych regionach – np. na Pomorzu – nawet pięciokrotnie. To pozytywne zjawisko, bo cudzoziemcy uzupełniają luki na naszym rynku pracy.

Jednak gdy wsłuchać się w to, co Ukraińcy mówią na polskich ulicach, już tak dobrze nie jest. Często zdarza się, że są zmuszani do zapłacenia haraczu za zaproszenie do pracy, choć oficjalnie jest ono darmowe. To żerowanie na ludziach, którzy przyjeżdżają za chlebem, często zostawiając rodziny czy wyzbywając się ambicji zawodowych.

Problemem jest też praca na czarno. Tu zbiegają się oczekiwania i potrzeby dwóch stron. Cudzoziemcy chcą jak najwięcej dostać do ręki, by móc jak najwięcej wysłać rodzinom. Nie zależy im, by płacić podatki, składki ZUS czy NFZ. Części polskich pracodawców też nie jest na rękę zatrudniać legalnie. Bo po co płacić więcej, skoro na kosztach pracy można zaoszczędzić i udawać, że jest się konkurencyjnym wobec firm, które zatrudniają pracowników oficjalnie?

Dla polskiego rządu rozwiązanie tych problemów powinno być priorytetem w polityce imigracyjnej. Okazja jest dobra, bo musimy wdrożyć unijną dyrektywę dotyczącą pracy sezonowej. Eksperci podpowiadają dobre rozwiązania, np. możliwość uzyskania pięcioletniego zezwolenia na pobyt po roku w pełni oskładkowanej pracy. Pewne jest, że pracę Ukraińców w Polsce musimy ucywilizować. Ze względu na demografię, poziom rozwoju oni są nam naprawdę potrzebni. Za kilkanaście lat będziemy ich potrzebować nawet kilka milionów, dziś jest czas, byśmy się do tego porządnie przygotowali.