W Polsce te dwie sfery się ze sobą splatają. Najwyraźniej widać to na przykładzie wójta, który z jednej strony jest wybieranym ?w powszechnych wyborach politykiem, ?a z drugiej – szefem gminnej administracji.
To był poważny błąd wprowadzony do projektu ustawy o samorządzie terytorialnym w Sejmie i w Senacie. Według koncepcji prof. Michała Kuleszy i mojej wójt miał być politykiem, a gminną administracją miał kierować dyrektor urzędu. Parlament zadecydował inaczej, wykreślając w ogóle stanowisko dyrektora i skupiając w rękach wójta funkcje polityczne i administracyjne. Dopełnieniem tego błędu było pozwolenie, by rada gminy mogła wybrać wójta spoza swojego grona. Uczyniło to z niego menedżera, a polityk musi być wybierany przez ludzi!
Ostatnio rozmawiałem z dr. Markiem Haliniakiem, który wspominał swój wyjazd, jeszcze w czasach studenckich, do Irlandii, gdzie opowiadał, jak funkcjonuje Polski samorząd. Gdy mówił, że wójt jest jednocześnie politykiem, kierownikiem urzędu i organem wydającym decyzje administracyjne, słuchacze aż za głowy się łapali. Doświadczeni ludzie zdawali sobie sprawę, że połączenie ?w jednym ręku stanowisk politycznego i administracyjnego to prosta droga do nepotyzmu i łapówkarstwa.
Czy uczynienie z wójta-polityka również organu administracji uniemożliwiło uczynienie z rady gminy organu odwoławczego?
Posłowie uznali, że skoro decyzje administracyjne ma w I instancji wydawać wójt, to instancja odwoławcza nie może być przy radzie, tylko należy ją umieścić poza gminą. I tak powstały Samorządowe Kolegia Odwoławcze. Takie rozwiązanie uważam za niekonstytucyjne, bo narusza zasadę samodzielności gminy. Poza tym skandalem jest, że w sytuacji, gdy mamy 16 województw ?i dwuinstancyjne sądownictwo administracyjne, wciąż istnieje 49 samorządowych kolegiów odwoławczych.
W rezultacie mamy jedną instancję orzekającą merytorycznie (czyli wójta) i trzy instancje orzekające kasacyjnie. W ten właśnie sposób psuje się państwo: tworzy się grupy interesów, które jak rak je później zżerają.