To podróż wdzięczności za objęcie najważniejszego stanowiska w europejskiej centrali. Tak przynajmniej to widzą niektórzy dyplomaci.
Wybierając sekwencję objazdu wszystkich stolic Unii, Ursula von der Leyen w pierwszej kolejności postawiła na Paryż, bo gdyby Emmanuel Macron nie ustrzelił kandydatury Manfreda Webera, dziś nadal ślęczałaby nad problemami modernizacji Bundeswehry. Zgodnie z taką interpretacją Warszawa znalazła się na drugim miejscu, bo bez jej stanowczego oporu na czele KE stanąłby Frans Timmermans. Zaś następnym etapem będzie Zagrzeb, bo w decydującym momencie premier Chorwacji Andrej Plenković najmocniej domagał się, aby to kluczowe stanowisko pozostało w rękach chadeków.
Ale na symbolach się nie kończy, bo choć von der Leyen ledwie od dwóch tygodni jest przewodniczącą elektem KE, już zasygnalizowała warunki, które mogą doprowadzić do kompromisowego rozwiązania sporów dzielących Warszawę i Brukselę od niemal czterech lat.
– Po pierwsze, gdy chodzi o zmiany klimatyczne, z jednej strony zapewniła w Parlamencie Europejskim, że podziela cel osiągnięcia neutralności w emisji gazów cieplarnianych do 2050 r., ale z drugiej strony przyznała, że kraje, które mogą mieć z tym duży problem, potrzebują funduszu sprawiedliwej transformacji. – To jest otwarcie drzwi do kompensacji, o które apelował na Radzie Europejskiej premier Morawiecki – mówi „Rzeczpospolitej" minister ds. europejskich Konrad Szymański.
Podobnie gdy chodzi o politykę migracyjną. – Von der Leyen wspomniała w Parlamencie Europejskim, że musi ona być przedmiotem odpowiedzialności wszystkich krajów członkowskich i kierować się względami humanitarnymi. Ale z drugiej strony mówiła o uzasadnionych wątpliwościach niektórych krajów członkowskich. Zaś w mediach dodała, że Polska znajduje się w specyficznej sytuacji, bo przyjęła półtora miliona Ukraińców, wielu z nich uciekających przed wojną. Dokładnie o taki kontrapunkt nam chodziło – podkreśla Szymański.