Z relacji prawników w Polsce od czasu do czasu dowiaduję się o problemach dla mnie nieodgadnionych. Często nie rozumiem ustawodawstwa, treści stanowionych aktów prawnych ani postępowania wymiaru sprawiedliwości. Według mnie przyjęte zasady kłócą się z logiką. Sam powtarzam, że trzeba z ostrożnością dopatrywać się logiki w prawie, ale nie trzeba być filozofem, by wprost dostrzec brak rozsądku w niektórych dziedzinach. Przyzwyczajeni od lat do obowiązujących schematów postępowania, polscy prawnicy nie zwracają na to uwagi, mimo że sami gotowi są potwierdzić istniejące absurdy.
Wciąż jestem złem koniecznym
W Kanadzie wymiar sprawiedliwości jest traktowany jako organ, który ma służyć obywatelom w przestrzeganiu prawa. W Polsce traktuje się sądownictwo jako trzecią władzę, stricte władzę. A czy się to komuś podoba bardziej czy mniej, każda władza po jakimś czasie staje się arogancka i uważa, że jej przywilejem jest rządzenie i działanie tak jak jej wygodnie. Zapomina o obywatelu, któremu ma służyć. Gdybym ja w Polsce powiedział pracownikom w sądzie, że są dla mnie, a nie ja dla nich, to miałbym przechlapane. I nie dziwię się, że anomalie nie są zgłaszane przez obywateli czy profesjonalnych pełnomocników – nie chcą sobie psuć stosunków w sądzie czy urzędzie, by nie było gorzej niż jest. Wielokrotnie zauważyłem podczas moich wizyt w Polsce, że niewiele, by nie powiedzieć: nic, się nie zmieniło. Gdy chciałem coś załatwiać w sądzie czy w urzędzie, to w 95 proc. przypadków byłem traktowany jak intruz, zło konieczne. Tak samo w sklepie, przychodni lekarskiej, w relacjach urzędowej obsługi klienta. Wyjątki potwierdzają regułę! W latach 1960–70, gdy mieszkałem w Polsce, było identycznie. Naprawdę, w relacjach urząd–obywatel potrzebna jest dobra zmiana.
Wystarczyło zadzwonić
Kilka dni przed przystąpieniem do pisania tego felietonu dostałem e-maila od wściekłego mecenasa – mojego kolegi w Polsce, który miał wyznaczoną datę rozprawy. Do rozpoznania sprawy wyznaczony był sąd w Warszawie ze względu na przepisy o właściwości sądów. Cała sprawa dotyczy natomiast nieruchomości znajdujących się kilkaset kilometrów od stolicy. Dlatego on zajmuje się sprawą, bo tutaj praktykuje.
Wiadomo, że do Warszawy na sprawę trzeba dojechać, podróż z oddalonego miasta trwa kilka godzin. Radca przyjechał do Warszawy na wyznaczoną godzinę 13:00 i stwierdził, że sprawa została odwołana z powodu choroby sędziego. Zdarza się. Po powrocie znalazł e-mail, wysłany tego samego dnia o godzinie 9:30 z sądu, informujący go o odwołaniu sesji. Pracownik sekretariatu miał jego telefon komórkowy i mógł do niego zadzwonić. Wolał wysłać e-mail, który został przeczytany po powrocie z Warszawy. Czy to takie trudne do zrozumienia, że najpierw wynaleziono telefon, a e-mail sto kilkadziesiąt lat później? Gdyby urzędnik zadzwonił do niego lub jego biura, zaoszczędziłby mu wiele godzin podróży i zmarnowanego czasu.
Mecenas, choć był wściekły, nawet się nie poskarżył, (ja bym zrobił w sekretariacie sądu w Kanadzie awanturę) żeby sobie nie zepsuć stosunków z sekretariatem. Ba, inny polski prawnik mi napisał, że nie widzi w postępowaniu pracownika sekretariatu sądu nic nagannego...