Jak najwięcej skazanych ma pracować – zakłada program „Praca dla więźniów", który ruszył w ubiegłym roku. Zainteresowanie prywatnych przedsiębiorców jest ogromne. Chcą oni zatrudnić więcej skazanych, niż więzienia są w stanie zapewnić – wynika z wewnętrznego raportu dla jednostek penitencjarnych, do którego dotarła „Rzeczpospolita". Dodatkowym atutem jest dofinansowanie przez państwo pracownika-więźnia w wysokości 35 proc. kosztów zatrudnienia.

W rzeczywistości sprawa nie wygląda już tak kolorowo. W maju w ciągu zaledwie 11 dni do zakładu karnego we Włocławku z pracy na zewnątrz (na cmentarzu i w firmie produkującej soki) w ramach „Pracy dla więźniów" nie wróciło dwóch osadzonych. Chociaż odsiadywali wyroki za zabójstwo, oszustwa i kradzieże, nie było nad nimi żadnego nadzoru ze strony Służby Więziennej – ustaliła „Rzeczpospolita". Od niemal dwóch miesięcy bezskutecznie poszukuje ich policja. – Osadzeni pracowali w tzw. systemie bez konwojenta, bo spełniali wszelkie wytyczne pozwalające na zatrudnienie ich w takim systemie – tłumaczy Tomasz Seroczyński, rzecznik ZK.

W jednostce nikt nie poniósł konsekwencji. Winą obarczono... pracodawców, którzy ich zatrudnili, a nie upilnowali.

Według danych Służby Więziennej w czerwcu tego roku pracowało ponad 30 tys. skazanych, zarówno odpłatnie, jak i nieodpłatnie. Funkcjonariusze narzekają, że program wymusza na jednostkach „pompowanie statystyk" i wysyłanie do pracy skazanych za poważne przestępstwa bez ochrony. – Nikt nie mówi o gigantycznych kosztach badań lekarskich, które trzeba zrobić, by zatrudnić skazanego, a które ponoszą zakłady karne. Trzeba ich też ubezpieczyć. Pieniądze idą w błoto – opowiada nam jeden z funkcjonariuszy. Obarczanie kontrahentów odpowiedzialnością za pilnowanie więźniów może unicestwić rządowy program.