Ameryka Trumpa – nic nowego pod słońcem

Pojawienie się Donalda Trumpa na amerykańskiej scenie politycznej nie jest wcale tak zaskakujące ani bezprecedensowe, jak mogłoby się wydawać – pisze Kuba Gąsiorowski.

Aktualizacja: 23.10.2016 08:26 Publikacja: 23.10.2016 07:30

Ameryka Trumpa – nic nowego pod słońcem

Foto: AFP

Bez względu na to, co myśleć o osobie republikańskiego kandydata na prezydenta, trzeba poważnie planować polską strategię na wypadek jego zwycięstwa. Nie da się jednak zrozumieć, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, ani tego, gdzie zmierza ten kraj, bez znajomości amerykańskiej historii. Kiedy zaś wsłuchać się w to, co mówi Donald Trump oraz wczytać w dokumenty publikowane przez jego sztab wyborczy, widać, że bardzo świadomie porusza się on w określonym nurcie.

Motywem przewodnim kampanii wyborczej Donalda Trumpa jest bunt przeciwko gospodarczemu i politycznemu establishmentowi, czyli „potężnym korporacjom, elitom medialnym i politycznym dynastiom" (by użyć jego własnych słów). W historii Stanów Zjednoczonych nie jest to nic nowego – motyw oporu wobec elit oraz grup interesów stanowił jądro amerykańskiej polityki wyborczej przez znaczą część dziejów tego kraju. Nie można oprzeć się wrażeniu, że gdybyśmy uważniej obserwowali historię Stanów Zjednoczonych, najstarszego przecież kraju demokratycznego, współczesne przetasowania na wielu scenach politycznych, ów bunt mas, nie byłby dla nas zaskoczeniem.

Najpierw przeciwko monarchistom

Już Thomas Jefferson, prowadząc swoją „rewolucję roku 1800" występował przeciwko „monarchistom", czyli rządzącej Partii Federalistów. Później Andrew Jackson (siódmy prezydent USA) mówił o Ameryce zwykłego człowieka (ang. common man), pracujących członków klasy średniej, których przeciwstawiał wpływom biznesowej elity i banków. W końcu Abraham Lincoln poprowadził kraj na wojnę z plantatorami Południa, postrzeganymi jako grupa interesów mająca niewspółmiernie duże wpływy w strukturze politycznej kraju – swoistych arystokratów dyktujących warunki całej reszcie, także w  prowadzeniu polityki wolnego handlu, współcześnie utożsamianej z globalizacją.

Trump wskazuje na polityków i elity finansowe, z których „globalizacja uczyniła bogaczy", jednocześnie „dziesiątkując klasę średnią". Wyraźnie widać tutaj linię podziału między globalistami a lokalistami (Trump sam sytuuje się w tym właśnie obozie), o której na łamach „Nowej Konfederacji" pisał już przed rokiem Michał Kuź. Chodzi więc o to, jak głosi Trump, aby „ogłosić niepodległość od elit" – odejść od polityki globalizmu, w stronę polityki państwa narodowego.

Abraham Lincoln: nie można się wypisać

Trump określa amerykańskie państwo narodowe (ang. nation-state), jako „prawdziwy fundament szczęścia i harmonii". Czy oznacza to jednak, że jest nacjonalistą w znaczeniu dominującym w Europie po tragicznych doświadczeniach drugiej wojny światowej?

W Europie pokutuje mit, że Stany Zjednoczone są państwem, w którym nie istnieje „naród" w naszym tego słowa rozumieniu, jako wspólnota historyczna i kulturowa. Wciąż myślimy o Amerykanach jako o narodzie imigrantów. Z drugiej strony obraz Ameryki jako stowarzyszenia pięćdziesięciu odrębnych „narodów" (teksańskiego, kalifornijskiego, etc.) też jest zbytnim uproszczeniem.

Od pierwszego dnia amerykańskiej państwowości największym zmartwieniem Jerzego Waszyngtona było wykucie nowego, nowoczesnego, a przede wszystkim jednego narodu. Zwolennicy nowej konstytucji mówili o rządzie narodowym (a nie federalnym!). Kiedy zaś Stany Zjednoczone wyszły poturbowane z wojny 1812 roku stoczonej z Wielką Brytanią, ówczesny sekretarz skarbu cieszył się, że dzięki fali patriotyzmu jego rodacy są „bardziej amerykańscy" i zaczęli „odczuwać i działać bardziej jako naród".

Ameryka przechodziła w XIX w. też przez te same procesy zjednoczeniowe co Niemcy pod wodzą Bismarcka, albo Włochy Garibaldiego. Wojna secesyjna, stoczona między niewolniczymi stanami południowymi a uprzemysłowioną Północą była takim właśnie konfliktem zjednoczeniowym. Stany Zjednoczone – mówił Abraham Lincoln, przywódca Północy – nie są związkiem, z którego można się wypisać (tego chcieli właściciele niewolników dominujący na południu kraju), ale narodem.

Na dobre w stadium „narodowe" USA wkroczyły po zakończeniu wojny domowej, mniej więcej w tym samym czasie co państwa europejskie. Jak więc z perspektywy historycznej zachowuje się takie „amerykańskie państwo narodowe" na arenie międzynarodowej?

Zawsze w roli głównej

Dominującym motywem przemówień Trumpa jest dbanie o interesy Stanów Zjednoczonych. „Najpierw Ameryka – to będzie naczelne hasło mojej administracji" ogłosił kandydat republikanów w kwietniu tego roku. Nie musi to oznaczać polityki izolocjonizmu. A tak można by wywnioskować choćby ze słów Trumpa o tym, że Stany Zjednoczone są najsilniejsze, gdy ich polityka kończy się na brzegu Atlantyku.

Tradycyjna polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych stanowi mieszankę realizmu, dbania o interesy ekonomiczny i dość mocno stąpającego po ziemi idealizmu. Ameryka nigdy nie miała być biernym obserwatorem światowych wydarzeń, tylko pełnić podmiotową rolę w międzynarodowych rozgrywkach. Twardymi realistami byli Ojcowie Założyciele (zwłaszcza Thomas Jefferson i Alexander Hamilton). Warto też sięgnąć tutaj po przykład późniejszy, czyli wprowadzenie – obowiązującej po dzień dzisiejszy doktryny Monroe (mimo tego, co publicznie stwierdził sekretarz stanu John Kerry). Wynikające z niej ekspansja terytorialna USA w XIX w. była – poza chęcią rozprzestrzeniania republikanizmu – także rezultatem przekonania, że jeżeli USA nie przejmą kontroli nad szerokimi połaciami Ameryki, to zrobi to któraś z europejskich potęg, ustanawiając tam swoje kolonie. Później, na fundamencie interesu narodowego, próbowali posadowić amerykańską politykę zagraniczną Theodore Roosevelt, czy choćby Henry Kissinger i Richard Nixon.

Realizm oznacza więc zaangażowanie w sprawy międzynarodowe, wtedy kiedy to jest konieczne dla osiągnięcia celów amerykańskiej polityki. Skoro zaś obecnie cele i potrzeby te są globalne, to USA dalej będą globalnym graczem i nie „zwiną się" całkowicie za ocean, choć z pewnością staranniej będą planować swoją obecność w innych krajach. Trump zapowiada chociażby odwrócenie polityki redukowania wojsk USA zapoczątkowanej przez Baracka Obamę.

To prawda, że Polsce niepodległość przyniosła inna odnoga amerykańskiej myśli politycznej, a mianowicie międzynarodowy idealizm Woodrowa Wilsona. Ale z realistami też można prowadzić politykę – trzeba jednak wiedzieć, z kim ma się do czynienia.

Po pierwsze produkować

Kolejny nieobcy amerykańskiej tradycji politycznej wątek kampanii Trumpa to protekcjonizm gospodarczy. I tutaj Trump wykazuje zadziwiającą samoświadomość historyczną, która ma oczywiście służyć również legitymizacji jego programu. W swoim przemówieniu z czerwca, zatytułowanym jako „Deklaracja niepodległości ekonomicznej", Trump wskazuje, że protekcjonistami byli Jerzy Waszyngton czy Abraham Lincoln.

Tak jak współcześnie głównym celem ataków ze strony amerykańskiej opinii publicznej są Chiny, tak w XIX wieku była nim Wielka Brytania – wiodący kraj rewolucji przemysłowej. Amerykanie obawiali się, że jeśli za wcześnie otworzą swój rynek na towary angielskie, to zduszą one rodzimą produkcję. Stąd polityczny mistrz Lincolna Henry Clay (jeden z głównych ideologów nacjonalizmu w USA), opracował pomysł, który nazwał „Amerykańskim Systemem".

Był to system ceł protekcjonistycznych obliczony na ochronę przemysłu w Stanach Zjednoczonych do czasu, aż będzie mógł on konkurować z producentami z krajów europejskich. W 1870 r., kiedy rządzili republikanie, Stany Zjednoczone były już największym światowym producentem. Stąd słowa Trumpa o tym, że „Ameryka została dominującą gospodarką światową, kiedy stała się największym światowym producentem". W tej czy innej formie „Amerykański System" określał politykę ekonomiczną USA aż do lat 70. XX w. Wolny handel to stosunkowo nowy element amerykańskiej ideologii, jeszcze nie wiadomo, jak trwały się okaże.

Trumpizm może zostać na dłużej

Nie podejmuje się ocenić, czy Donald Trump w ostatecznym rozrachunku wygra wybory prezydenckie, ani czy będzie to dobra prezydentura dla Stanów Zjednoczonych. Nawet jednak jeśli to się nie stanie, to możliwe, że amerykańskim elitom nie uda się „przeczekać" zmian w kierunkach amerykańskiej polityki, jakie właśnie zachodzą.

Historia USA ponownie dostarcza stosownych precedensów. W pewnym stopniu XIX- w. odpowiednikiem Trumpa był Andrew Jackson, prezydent USA, którego wizerunek obecnie widnieje dwudziestodolarowym banknocie. Kiedy po raz pierwszy startował w wyborach prezydenckich (po kryzysie gospodarczym 1818 r., który wstrząsnął Ameryką), elitom udało się dzięki przewadze w kolegium elektorskim umieścić w Białym Domu pochodzącego z politycznego estabilishmentu Johna Quincy Adamsa. Przy następnym rozdaniu Jackson i tak wygrał, między innymi dzięki legendzie o „ustawionych" poprzednich wyborach.

Trump liczy sobie już zbyt wiele lat, by startować w kolejnym wyścigu o prezydenturę, ale bardzo możliwe, że inny kandydat, albo nawet partie głównego nurtu podchwyci jego nośne hasła. Lepiej więc przyjąć Amerykę Trumpa, z nim lub bez niego, do wiadomości i mieć gotowy plan na to, jak się z nią układać. Najwyżej będzie go można odłożyć do szuflady.

Autor jest stypendystą Fulbrighta na rok 2015/2016, przygotowuje doktorat z historii amerykańskiej myśli politycznej na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie

Bez względu na to, co myśleć o osobie republikańskiego kandydata na prezydenta, trzeba poważnie planować polską strategię na wypadek jego zwycięstwa. Nie da się jednak zrozumieć, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, ani tego, gdzie zmierza ten kraj, bez znajomości amerykańskiej historii. Kiedy zaś wsłuchać się w to, co mówi Donald Trump oraz wczytać w dokumenty publikowane przez jego sztab wyborczy, widać, że bardzo świadomie porusza się on w określonym nurcie.

Pozostało 95% artykułu
1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Jan Skoumal: Gazety walczą ze sztuczną inteligencją, a Polska w lesie
Opinie Prawne
Michał Bieniak: Co ma sędzia Szmydt do reformy wymiaru sprawiedliwości
Opinie Prawne
Rafał Adamus: Możliwa korporacja doradców restrukturyzacyjnych
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Sędziowie nie potrzebują poświadczeń bezpieczeństwa, bo sami tak zadecydowali
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Tomasz Szmydt to czarna owca czy w sądach mamy setki podobnych sędziów?