Jego biografia dowodzi, że nigdy nie wolno stawiać pomników żyjącym. Marszałek Pétain miał 84 lata, kiedy nadszedł najbardziej haniebny okres w jego życiu. Któż mógł się spodziewać, że na samym końcu swojej drogi tak bardzo zhańbi własną reputację. Pisząc o nim w tym felietonie, specjalnie używam tytułu „marszałek Francji", mimo że w lipcu 1945 r. Pétain został zdegradowany do stopnia szeregowca. On sam nigdy tej degradacji nie uznał, czego dobitnym wyrazem było stawienie się przed paryskim Trybunałem Stanu w paradnym mundurze, wprawdzie pozbawionym epoletów, ale za to ze wszystkimi odznaczeniami bojowymi na piersi i buławą marszałkowską w dłoni.

Dzisiaj niemal wszyscy historycy piszą o nim jako o marszałku Francji. Degradacja stała się aktem symbolicznym, ale nie mogła zmienić historii. Zdegradowany czy nie, Philippe Pétain pozostawał bohaterem spod Verdun, który od 21 listopada 1918 r. nosił buławę marszałkowską. Nikomu nie można wyrąbać ogromnej części jego biografii poprzez odebranie godności, które piastował. Nawet pisząc o Adolfie Hitlerze, posługujemy się jego pełnym tytułem państwowym wodza i kanclerza Rzeszy (Der Führer und Reichskanzler). Także pisząc o innych wielkich zdrajcach i zbrodniarzach w historii, nie wolno nam fałszować, zamieniać lub substytuować ich tytułów, funkcji i stanowisk, które pełnili. Janusz Radziwiłł, niezależnie od tego, co o nim wiemy, pozostanie księciem i wojewodą wileńskim. Gdybyśmy mieli prawo zmieniać tytuły i godności postaci historycznych jedynie w oparciu o subiektywną ocenę ich postaw moralnych, to musielibyśmy także odebrać godność monarszą naszemu wielkiemu królowi Janowi III Sobieskiemu, który wcześniej nawet niż Janusz Radziwiłł przeszedł na służbę szwedzką i trwał w niej dłużej niż większość innych przeniewierców, którzy zdradzili króla Jana Kazimierza.

Istnieją przypuszczenia, że wódz naczelny gen. Władysław Sikorski pod koniec 1941 r. zdegradował do stopnia szeregowca przebywającego w Warszawie marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Żaden powojenny historyk nie nazwał jednak naczelnego wodza Polskich Sił Zbrojnych w wojnie obronnej 1939 r. „szeregowym Śmigłym-Rydzem". To pośmiertne pozbawianie godności, tytułów i stopni wojskowych jest nie tylko przejawem kabotynizmu, ale także naruszeniem zasady, że nie można postawić przed sądem osoby zmarłej. Chyba że szukając zemsty na swoim politycznym przeciwniku, powtórzymy niezwykle obrzydliwe widowisko, jakim był „trupi synod" zwołany w 897 r. w Rzymie przez papieża Stefana VI.

Nakazał on wyjąć z grobu zwłoki swojego poprzednika papieża Formozusa, ubrać je w szaty pontyfikalne i posadzić na papieskim tronie. Wokół rozkładającego się trupa toczył się jeden z najbardziej groteskowych, a jednocześnie ponurych procesów w historii świata. Pozbawiony prawa do obrony Formozus został pośmiertnie oskarżony o apostazję. Szczytem absurdu był wyrok skazujący go na śmierć. Z oczywistych powodów nie mógł zostać wykonany, ale ogarnięty żądzą zemsty papież Stefan VI kazał wrzucić truchło swojego poprzednika do Tybru. Zanim to jednak uczyniono, Stefan VI odciął zwłokom Formozusa trzy palce prawej ręki – te, „którymi błogosławił, namaszczał i składał przysięgę".

„Trupi synod" wcale nie zdeprecjonował pontyfikatu Formozusa, a jedynie ośmieszył obłędnie mściwego papieża Stefana VI. Przez wieki proces ten był uważany za jedno z najbardziej wstydliwych wydarzeń w historii Kościoła. Nikt z następców Stefana VI nie zastanawiał się, czy miał on rację, oskarżając Formozusa. To nie proces był ważny, ale sposób jego przeprowadzenia. Uczynił on ze Stefana VI największego błazna w historii chrześcijaństwa, a z Formozusa najsmutniejszą ofiarę ludzkiej nienawiści. „Trupi synod" wbrew zamiarom jego organizatora dowiódł, że historia nie znosi poprawek. Żadna pośmiertna degradacja, próba odebrania tytułu czy godności nie jest niczym innym jak tylko ośmieszeniem i całkowitą kompromitacją osoby, która postuluje takie działanie.