Hongkong: Port łez, nadziei i wyzwań

Sytuacja w Hongkongu przypomina tę, w jakiej chińscy komuniści znaleźli się po rozpadzie ZSRR. Znów trzeba zmienić wszystko, żeby wszystko zostało po staremu – pisze sinolog i politolog.

Aktualizacja: 22.08.2019 23:47 Publikacja: 22.08.2019 23:42

Hongkong: Port łez, nadziei i wyzwań

Foto: AFP

Hongkong, czyli – literalnie tłumacząc – „pachnący port", powinien chyba zmienić nazwę na „port płaczący" czy „łzawiący" – od rozpylanych tam w ostatnich tygodniach gazów. Zwrócił jednak uwagę całego świata ładunkiem nadziei, a przed władzami w Pekinie postawił nie lada wyzwania.

Od 9 czerwca, gdy na ulice tej unikatowej metropolii wyszły miliony mieszkańców, historia byłej brytyjskiej kolonii, a od 1 lipca 1997 r. autonomicznego regionu (Special Autonomic Region – SAR) w ramach Chińskiej Republiki Ludowej jest pisana na nowo. Co kilka dni dochodzi do wydarzeń bez precedensu: ponad 2 mln z 7,5 mln mieszkańców na ulicach, atak na siedzibę tamtejszego parlamentu, potem na siedzibę przedstawicielstwa władz centralnych, wreszcie strajk generalny, paraliż lotniska i ponad milion osób maszerujących w ciszy i deszczu 18 sierpnia, gdy policja tym razem nie wkroczyła do akcji.

Wielowymiarowe obawy

Formalnie niby wiemy, co jest przyczyną: próba narzucenia przez szefową tamtejszej administracji, oczywiście zatwierdzoną przez Pekin doświadczoną biurokratkę Carrie Lam (Cheng Yuet-ngor), tzw. ustawy ekstradycyjnej, umożliwiającej przekazywanie mieszkańców Hongkongu władzom ChRL i tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwości, co wywołało wściekłość i oburzenie. Faktycznie jednak sprawa jest o wiele głębsza i wielowymiarowa. Tak naprawdę chodziło nie tylko o możliwość ekstradycji. Chodzi przede wszystkim o narzucane odgórnie przez Pekin i wiernie wcielane w życie przez administrację zmiany w programach szkolnych SAR i wrzucanie do nich „edukacji patriotycznej". W tym oczywiście historii „zwycięskiej" Komunistycznej Partii Chin (KPCh), pod której przewodem, jak nakazuje obowiązująca teraz w ChRL mantra, Państwo Środka odniosło niebywałe sukcesy.

Mieszkańcy Hongkongu, a szczególnie tamtejsza inteligencja i młodzież, mają na ten temat zupełnie inne zdanie. Pamiętają i wiedzą, że w burzliwej historii KPCh były różne okresy, także krwawe i niesławne, jak tzw. wielki skok (i wielki głód, który po nim nastąpił) czy rewolucja kulturalna. Dlatego boją się, że coraz bardziej asertywne rządy administracji Xi Jinpinga, w wymiarze ideologicznym wracające do komunistyczno-maoistowskiej ortodoksji, a w wymiarze praktycznym coraz bardziej apodyktyczne, autorytarne i cesarskie, będą również narzucane cieszącemu się nadal wolnością Pachnącemu Portowi.

Do tego dochodzi obawa kolejna, poza światem chińskojęzycznym prawie niedostrzegana, a w Hongkongu traktowana ze śmiertelną powagą: wiosną 2017 r. Ogólnochińskie Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych (OZPL, czyli parlament) ustanowiło, że w południowej prowincji Guangdong będzie budowane największe na globie megalopolis. Ma być złożone z dziewięciu organizmów miejskich, w tym Hongkongu, Makau, Kantonu i Shenzhen. W ten sposób Hongkong, funkcjonujący na podstawie kreatywnej kiedyś formuły „jeden kraj, dwa systemy", która miała obowiązywać przez 50 lat, czyli do 1 lipca 2047 r., stanie się po prostu jedną z dzielnic wielkiego chińskiego megamiasta. A wówczas wszelkie gadanie o dwóch systemach straci sens.

Tymczasem zarówno oddany w tym roku długi na 55 km most nad falami morza, jak i budowana w ekspresowym tempie aglomeracyjna sieć metra, już łączy tamtejsze organizmy miejskie. Widmo „chińskiego megalopolis" straszy coraz bardziej. A mieszkańcom Hongkongu wcale nie uśmiecha się wizja mezaliansu z pobliskim Shenzhen, niby też bogatym i nowoczesnym, ale pozbawionym wolności i ducha kosmopolityzmu, jakie do dziś zachowała była brytyjska kolonia (i czego daje teraz dowody). Rośnie obawa, że złota era się kończy.

Dylematy Pekinu

Tuż przed wybuchem demonstracji osoba odpowiedzialna w centralnej administracji za SAR, wicepremier Han Zheng, informowała przedstawicieli enklawy w parlamencie, że „Hongkong podąża właściwą ścieżką rozwoju", a „atmosfera polityczna w mieście zmienia się na lepsze".

Atmosfera rzeczywiście się zmieniła – nie do poznania, ale niekoniecznie na lepsze, a z całą pewnością na dużo gorszą z punktu widzenia Pekinu, który – paralele nasuwają się same – stanął przed podobnymi wyzwaniami, jak wiosną 1989 r. na placu Tiananmen. Znowu pojawia się (znany kiedyś i u nas) dylemat: wejdą (siłowo i zbrojnie) czy nie wejdą?

Niby wiadomo, co w tej sytuacji Pekin powinien zrobić: zdymisjonować Carrie Lam i ewentualnie dwóch jej zastępców, o których najgłośniej na ulicach – szefa lokalnej bezpieki Johna Lee oraz sekretarza odpowiedzialnego za wymiar sprawiedliwości Teresę Cheng. A potem siąść do negocjacji i rozmów. Pekin jednak tego nie robi i zapewne nie zrobi, albowiem w grę wchodzi tutaj newralgiczna i kluczowa w azjatyckiej kulturze kwestia „mianzi", czyli twarzy: nie wolno iść na ustępstwa i uginać się pod żądaniami demonstrantów.

Owszem, los tej trójki jest już przesądzony, ale mandaryni w Pekinie nie zgodzą się na ich odejście teraz, pod presją ulicy. Zamiast tego grają na zwłokę, na wyczerpanie tłumów i podział wśród mieszkańców. W 2014 r. podczas rewolucji parasolkowej takie podejście okazało się strategią słuszną, bo przeciwko „wichrzycielom" opowiedziała się w końcu klasa średnia i biznesmeni, tracący materialnie na społecznych niepokojach.

Teraz jednak ta strategia najwyraźniej nie działa, a jak to w takich przypadkach bywa, w najwyższym kierownictwie – niczym wiosną 1989 r. – dochodzi do podziałów i starć w kwestii: co z tym zrobić? Znowu ujawnili się twardogłowi, a stosowana przez nich retoryka jest ostra: protestanci naruszają prawo, trzeba zaprowadzić porządek i ład. Oczywiście siłą, nawet wprowadzając w ruch tamtejszy garnizon Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. A kolejnym dowodem, że taka opcja nie jest wykluczana, staje się złowrogi fakt zebrania dużych formacji jednostek policji i sił bezpieczeństwa na stadionach sąsiedniego Shenzhenu.

Ten brutalny mechanizm można uruchomić w każdej chwili, ale Pekin się na to nie decyduje. Podczas gdy nawet renomowany „The Economist" nie wyklucza powtórki Tiananmen. Dlaczego Pekin jest wstrzemięźliwy?

Najwyższa stawka

Najczęściej używane argumenty są dwa: Xi Jinping przygotowuje wielkie uroczystości na 70-lecie ChRL, które przypadają 1 października tego roku. Gdyby doszło do siłowego przesilenia w Hongkongu, nikt by na nie zwrócił uwagi, całe długie przygotowania i wielka parada straciłyby na znaczeniu i wydźwięku. Nie jest to argumentacja pozbawiona logiki i sensu, podobnie jak druga, mówiąca o tym, że w takim przypadku Hongkong straciłby swój dotychczasowy status znaczącego globalnie ośrodka finansów i najbardziej otwartej gospodarki świata, którą to pozycję od lat zajmuje w prestiżowym rankingu Heritage Fundation. Nie byłaby to już dalej oaza otwartego biznesu i okno na świat, czy „brama do Chin", więc ta kura przestałaby znosić Pekinowi złote jaja.

Do stracenia jest wiele, co zresztą przypomniał niedawno władzom w Pekinie prezydent Donald Trump, mówiąc wprost, że użycie siły mogłoby poważnie zaszkodzić prowadzonym negocjacjom handlowym między dwoma największymi gospodarkami świata. I ten właśnie wątek, toczącej się wojny handlowej czy celnej, jest bez wątpienia poważnym powodem wstrzemięźliwości Pekinu w stosowaniu siły.

Są jednak w tamtejszych kalkulacjach jeszcze co najmniej dwie ważne kwestie, zbyt słabo dostrzegane poza granicami świata chińskojęzycznego. Pierwsza to Tajwan i planowane tam na styczeń 2020 r. wybory prezydenckie i parlamentarne. Pekin liczy, że ze względu na kłopoty gospodarcze obecnej administracji (do których w pewnym stopniu się przyczynił, ograniczając wymianę) – niechętnej mu Tsai Ing-wen – może ponownie dojść do władzy Guomindang, czyli Partia Narodowa. Kiedyś był to wielki wróg KPCh i ChRL. Dzisiaj jest jednak postrzegany, nie bez uzasadnienia, jako potencjalny kandydat do poważnych rozmów w kwestii dla Xi Jinpinga najistotniejszej: pokojowego zjednoczenia chińskich organizmów po obu stronach Cieśniny Tajwańskiej.

Jak można byłoby jednak prowadzić te rozmowy po użyciu siły w Hongkongu? Jak można byłoby po takim brutalnym akcie przekonywać, że formuła „jeden kraj, dwa systemy" nadal obowiązuje? No i jak zrealizować chińskie marzenie oraz doprowadzić do wielkiego renesansu chińskiego narodu, co obecna administracja postawiła sobie za historyczny cel?

Wielka gra

O wielkich ambicjach Xi Jinpinga i jego administracji wie już cały świat, a przede wszystkim Amerykanie – z racji szybko rosnącej potęgi Chin obawiający się o swój status hegemona. Dlatego wspierają Tajwan i obiecują mu nowe uzbrojenie, jak też mniej lub bardziej otwarcie wspierają demonstrantów w Hongkongu, co oficjalna prasa w ChRL porównuje do nowej kolorowej rewolucji, a więc szerzenia zachodnich wartości w innym kręgu cywilizacyjnym.

Do 2021 r. ma powstać „społeczeństwo umiarkowanego dobrobytu", czyli model rozwoju oparty na kwitnącym rynku wewnętrznym i klasie średniej, a do 2049 r., na stulecie ChRL, ma dojść do „wielkiego renesansu", czyli – najlepiej pokojowego – połączenia wszystkich chińskich ziem. Ambitnymi celami Xi Jinping postawił wielkie wyzwanie nie tylko Chinom i ludziom chińskojęzycznym, ale też całemu światu, a szczególnie USA.

Dodał jeszcze do tego – zbyt wcześnie, jak wiele na to wskazuje – równie ambitne cele na scenie globalnej, w postaci projektów budowy dwóch geostrategicznych Jedwabnych Szlaków: lądowego i morskiego. Jeszcze ich do końca nie wyrysował na mapie, a już Amerykanów... szlag trafił. Wykorzystają więc każdą okazję, także tę w Hongkongu, by ambitne cele Pekinu torpedować.

Do niedawna tak pewny siebie Xi Jinping ma obecnie ból głowy. Właśnie zdaje swój najważniejszy test z przywództwa. Wie już, że gra o najwyższą możliwą stawkę – los Wielkich Chin i ich „renesansu". Użycie siły może te ambicje storpedować. Ale czy jest wykluczone? Niestety nie, bowiem, trzymając się oficjalnej chińskiej mantry, stosowanej w toczącej się wojnie handlowej i celnej z USA: „Nie jesteśmy zwolennikami wojny, ale się jej nie boimy".

Wojna się jednak toczy – na ulicach Hongkongu. Ma specyficzny wydźwięk i wymiar. Kiedyś w okresie zimnej wojny nazywano takie starcia mianem „proxy war", czyli konfliktów z użyciem podstawionych pionków. Oby tylko nie była to nowa ich odsłona, bowiem mieszkańcy Hongkongu mają swoje uzasadnione racje i powody do tego, by o nie walczyć. Chcą zachować swój specjalny status i wolności, z których się dotąd cieszyli.

Czy im się uda? Wielu, jak znany ekspert François Godemont z Instytutu Montaigne, mocno powątpiewa, uważając, że wolny Hongkong właśnie wydaje ostatnie tchnienie. Pekin ma jeszcze większy dylemat niż Hongkończycy i zdaje już sobie sprawę z tego, że znalazł się na rozdrożu. Obecna sytuacja przypomina tę, w jakiej KPCh znalazła się po rozpadzie ZSRR. Znów trzeba zmienić wszystko, żeby wszystko zostało po staremu, tzn. dokonać tak głębokich zmian, żeby Partia pozostała przy władzy i skutecznie realizowała swe ambitne cele.

Wtedy sędziwy przywódca Deng Xiaoping raz jeszcze wykazał się wizją, nakazując ciągle jeszcze komunistycznym Chinom zaadoptowanie do ich potrzeb wypracowanego w regionie, kapitalistycznego z ducha modelu „państwa rozwojowego". Opartego na kombinacji rynku i państwowego interwencjonizmu, a nie na „fundamentalizmie rynkowym" – suflowanym wtedy przez Waszyngton. Co więcej, przenikliwy i dalekowzroczny Deng zaordynował wówczas Chinom, państwie na dorobku, „strategię 28 znaków", w tym formułę „taoguang yanghui", a więc odbudowy statusu supermocarstwa, skromnie i po cichu, bez budzenia niczyich obaw, a przy wykorzystaniu sił (i kapitałów) z zewnątrz.

Pamiętajmy, bo to ważne, że Deng jednak się nie zawahał i demonstracje na Tiananmen rozwiązał siłowo. Jak to ujęto w jednym z niedawnych chińskich materiałów oficjalnych: tam gdzie w grę wchodzą „żywotne interesy KPCh", tam nie ma i nie będzie wahań. Co jednak znaczą te „żywotne interesy"? Czy mandaryni w Pekinie spod znaku „piątej generacji przywódców", z asertywnym dotąd Xi Jinpingiem na czele, okażą się równie kreatywni? Czy są do tego zdolni? Mieszkańcy Hongkongu właśnie zawiesili im poprzeczkę niezwykle wysoko. Czy Pekin uderzy, jak oczekuje wielu na Zachodzie (chcąc go potem krytykować), czy jednak wymyśli coś innego?

Hongkong, czyli – literalnie tłumacząc – „pachnący port", powinien chyba zmienić nazwę na „port płaczący" czy „łzawiący" – od rozpylanych tam w ostatnich tygodniach gazów. Zwrócił jednak uwagę całego świata ładunkiem nadziei, a przed władzami w Pekinie postawił nie lada wyzwania.

Od 9 czerwca, gdy na ulice tej unikatowej metropolii wyszły miliony mieszkańców, historia byłej brytyjskiej kolonii, a od 1 lipca 1997 r. autonomicznego regionu (Special Autonomic Region – SAR) w ramach Chińskiej Republiki Ludowej jest pisana na nowo. Co kilka dni dochodzi do wydarzeń bez precedensu: ponad 2 mln z 7,5 mln mieszkańców na ulicach, atak na siedzibę tamtejszego parlamentu, potem na siedzibę przedstawicielstwa władz centralnych, wreszcie strajk generalny, paraliż lotniska i ponad milion osób maszerujących w ciszy i deszczu 18 sierpnia, gdy policja tym razem nie wkroczyła do akcji.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: PiS znowu wygra? Od Donalda Tuska i sił proeuropejskich należy wymagać więcej
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Nowy wielkomiejski fetysz. Jak „Chłopki” stały się modnym gadżetem
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Czarnecki: Z list KO i PiS bije bolesna prawda o Parlamencie Europejskim
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Bombowe groźby Joe Bidena. Dlaczego USA zmieniają podejście do Izraela?
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Warzecha: Kto nie z nami, ten z Putinem? Radosław Sikorski sięga po populizm i demagogię