Rz: Jakie są pani związki z Polską?
Melody Gardot: Wychowywała mnie babcia, Polka, bo matka dużo podróżowała. Jadłam moje ulubione gołąbki i pierogi. Zawsze też była w domu kiełbasa. Teraz sama przygotowuję polskie dania, szczególnie na święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Święto Dziękczynienia, ale muszę uważać, żeby nie jeść za dużo, by nie przytyć (śmiech). Lubię też potrawy kuchni austriackiej, które są podobne do polskich. Jestem w jednej czwartej Francuzką, Polką, Czeszką i Austriaczką. To moje dziedzictwo. Kiedy przyleciałam pierwszy raz do Warszawy, byłam bardzo wzruszona. Chodziłam po Starym Mieście, widziałam wcześniej na zdjęciach, jak bardzo zostało zniszczone. Kupiłam mały obraz przedstawiający przedwojenne miasto. Patrząc na niego, uświadomiłam sobie, jak pięknie zostało odbudowane po wojnie. To unikalny przypadek w skali światowej. Jestem dumna z tego, bo czuję bliski związek z Polakami, szczególnie tymi z mojej generacji. W domu nie mówiłam po polsku, babcia nauczyła mnie tylko kilku słów: „proszę", „dziękuję", sama, kiedy się denerwowała, mówiła: „psiakrew" czy „cholera". Zdarza się, że ludzie odzywają do mnie po polsku, i wydaje mi się, że rozumiem, ale nie potrafię mówić.
Przyjeżdża pani do nas z nowym albumem „Currency of Man". Jak powstawał?
Po premierze poprzedniej płyty „The Absence" dużo koncertowałam na całym świecie, ale każdą przerwę wykorzystywałam na pisanie tekstów i komponowanie. Czuję się poetką, obserwuję świat i w nim znajduję inspiracje. Muzykę traktuję jak fizyczną część mojej twórczości. Korzystając z komputera, tworzyłam aranżacje, pisałam instrumentacje, chciałam, żeby w zespole były instrumenty dęte wzbogacające brzmienie. Wykorzystałam też dźwięki miasta, które sama nagrywałam, spacerując.
Duża sekcja instrumentów dętych będzie pani towarzyszyć również w Warszawie?