„Tak, a powiedz mi, jak długo ten dokument obowiązywał?" – zapytał. No właśnie. Nawet najlepsze konstytucje potrzebują silnych państw. Na usprawiedliwienie swego kraju mogę dziś tylko dodać, że państwowość jest dla społeczeństwa jak pancerzyk dla raka. Skorupiak co jakiś czas go zrzuca, a wtedy jest zawsze mięciutki i podatny na ataki drapieżników. Silne państwa zwykle choć raz w swej historii przechodzą fundamentalny, rewolucyjny spór o swój kształt. Jeśli państwowość tę rewolucję przetrwa bez udanego ataku z zewnątrz, to staje się trwalsza, a bywa, że potężna.

Nowożytna Polska nigdy do końca przez taką inicjację nie przeszła. Nawet nasi „jakobini" walczyć musieli raczej z Rosją niż z targowiczanami. Stąd też w stolicach innych państw, zamiast pytać: „Co zrobią Polacy?", pyta się raczej: „Co też my zrobimy z Polską?". Wyraźnie przypomina o tym kampania we Francji. Ale nie tylko.

Uważny czytelnik „The Economist" czy „Foreign Policy" z łatwością zauważy, jak odmiennie te liberalne czasopisma piszą o zjawisku, które określają jako populizm. Populizm Trumpa, Le Pen czy też zwolenników Brexitu zawsze wypływa ze złożonych przyczyn społecznych i jest smutną konsekwencją minionych błędów. Polski czy węgierski „populizm" jest potwierdzeniem, że nie dorośliśmy do demokracji, i powodem, by z tymi krajami „coś zrobić". Natomiast co do samej zachodniej „populistycznej" alternatywy, to jej media także nie są Polsce przychylne. Tak jak ostatnio amerykański „Imaginative Conservative" piszą raczej o naszej niefrasobliwej rusofobii.

W kampanii francuskiej te dwa nowe antypolonizmy ogniskują się dziś jak w soczewce. Le Pen chce pozbawić Polski ochrony NATO i zostawić Kremlowi na pożarcie, Macron planuje nałożyć sankcje i wyrzucić z Unii Europejskiej. W ten długi weekend niebo nad Warszawą wydawało mi się nieco bardziej zachmurzone. Nie tylko z powodu pogody.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego