Ponieważ możliwości dalszego ulepszania silników spalinowych są już mocno ograniczone, ograniczanie emisji będzie teraz uzależniane głównie od wzrostu sprzedaży aut z napędami alternatywnymi. A z tym wcale nie będzie łatwo. Otóż z jednej strony, popyt na samochody elektryczne rośnie wolniej od prognoz, jest on także bardzo silnie uzależniony od rządowych dotacji. Z drugiej – hamuje go brak infrastruktury ładowania.

I to nie tylko w Polsce, gdzie elektromobilne plany rządu szybują gdzieś w stratosferze. Ocenia się, że we wszystkich krajach Unii Europejskiej znajduje się obecnie ok. 100 tys. punktów ładowania, zdecydowanie za mało, by sprostać prognozowanym potrzebom. Tymczasem według organizacji europejskich producentów samochodów ACEA do spełnienia zakładanych przez Europarlament celów liczba ładowarek musiałaby wzrosnąć do ok. 2 mln w roku 2025. A więc co najmniej 20 razy w ciągu zaledwie siedmiu lat.

Drugi problem to nierównomierne rozłożenie obecnej sieci. Trzy czwarte wszystkich stacji ładowania znajduje się w zaledwie czterech krajach UE: 28 proc. w Holandii, 22 proc. w Niemczech, 14 proc. we Francji i 12 proc. w Wielkiej Brytanii. Na drugim końcu są takie państwa jak Grecja, gdzie doliczono się jedynie 38 ładowarek czy Litwa z 73 stacjami. To sprawia, że – nawet mimo zakładanego spadku cen baterii i zwiększania zasięgu aut na prąd – kierowcy nie będą stać po nie w kolejce.

Można przypuszczać, że unijni komisarze, śrubując limity emisji, chcą doprowadzić do stopniowego wyeliminowania z rynku samochodów z silnikami spalinowymi. Ale w ten trend musieliby jeszcze włączyć się kierowcy. Tymczasem badania na próbie 11 tys. osób z 11 krajów Europy przeprowadzone w ub.r. przez Mazdę z agencją Ipsos Mori pokazały, że prawie 60 proc. z nich chciałoby motoryzacyjnej przyszłości tak z silnikami benzynowymi, jak i z dieslami.