O co może chodzić? Praca w komisjach jest płatna, a przewodniczący i ich zastępcy otrzymują ekstradodatki do diet w wysokości nawet do kilkuset złotych. Coraz częściej też liczba komisji zależy od liczby politycznych graczy, których trzeba dopieścić funkcjami. – Przy takiej liczbie komisji nikt już poważnie ich nie traktuje – utyskuje Małgorzata Jacyna-Witt. – Dziesięć lat temu w Szczecinie komisji było osiem. Też niemało, ale wtedy to miało sens, bo radni mieli realną władzę. Teraz, gdy rządzą prezydenci (ich władza pochodzi z wyborów bezpośrednich – red.), radni mnożą komisje chyba tylko dla prestiżu własnego i swojej formacji.
– To małostkowe podejście, nie można się sugerować ilością, tylko jakością pracy komisji – protestuje Bogusław Kośmider, przewodniczący Rady Miasta Krakowa. – U nas najaktywniejszą komisją jest akurat ta nowo powstała, rozwoju i innowacji. Dzięki niej np. gościliśmy komisarzy z UE, to posiedzenie tej komisji ściągnęło rektorów wszystkich krakowskich uczelni. Świat się zmienia, zmieniają się wyzwania, a my idziemy z duchem czasu.
Kośmider podkreśla, że jeśli już, to trzeba by się zastanowić nad starymi komisjami. – Nie wykluczam, że w przyszłości będziemy je redukować.
Ale Jędrzej Wijas, szczeciński radny SLD i szef komisji kultury (uwolnionej od sportu), broni idei dzielenia komisji. – Kultura łączona ze sportem zawsze stała na gorszej pozycji – mówi. – Teraz jest inaczej.
A koszty takiego pączkowania? Szef krakowskiej Rady Miasta twierdzi, że są niewielkie. – Rocznie na diety wydamy o jakieś 20 tys. zł więcej. Jest się o co sprzeczać?
– Biorąc pod uwagę to, ile mamy w kraju samorządów, w grę mogą jednak wchodzić poważne pieniądze – oponuje Małgorzata Jacyna-Witt. – Poza tym nie można narzekać na cięcia i jednocześnie pozwalać sobie na rozrzutność.