Takie twierdzenie wydaje się nonsensowne. Prowadzącym śledztwo powinno bowiem zależeć na odkryciu prawdy. Prowadzącym pewnie tak – problem może się pojawić z ich zwierzchnikami politycznymi. Oni będą podejmować decyzję o ujawnieniu (lub nie) wyników dochodzenia na podstawie przesłanek innych niż prawda.

Egipt, na którego ziemi doszło do katastrofy, odda teraz wszystko, byle tylko nie okazało się, że był to zamach terrorystyczny. W takim wypadku załamałaby się turystyka, główne źródło dochodów kraju. Któż będzie chciał tam lecieć, nie mając pewności, że doleci żywy? A bez wpływów z turystyki żywot obecnych władz w Kairze (jak każdych innych) będzie krótki.

Rosją, której obywatele zginęli na synajskiej pustyni, miotają sprzeczne uczucia. Z jednej strony przyznanie, że katastrofę spowodował zamach, byłoby postawieniem znaku zapytania nad obecną, imperialną polityką prezydenta Putina i interwencją w Syrii. Ewentualna bomba w samolocie byłaby przecież odpowiedzią fundamentalistów islamskich na rosyjskie bombardowania. Z drugiej strony pozostaje jednak tylko jedna możliwość: usterka techniczna. Ale przyjęcie takiej przyczyny wywołałoby lawinę komentarzy na temat stanu rosyjskiego lotnictwa i kwalifikacji nadzoru technicznego sprawującego nad nim kontrolę. Nie wiadomo, jak odbiłoby się to na międzynarodowej współpracy rosyjskich linii lotniczych. Tej wersji gwałtownie (acz po cichu) sprzeciwiają się więc rosyjscy biznesmeni – właściciele poszczególnych linii lotniczych, oraz organy nadzorcze, mocno powiązane ze służbami specjalnymi.

Jeśli Kreml ją wybierze, wywoła problemy nie tylko wewnątrz kraju, ale też na szczeblu międzynarodowym. Wersji o usterce technicznej ze zrozumiałych względów sprzeciwia się francuski producent samolotu Airbus i wspierający go rząd w Paryżu, drżący o każde miejsce pracy na Sekwaną. Zepsuty samolot, w którym giną 224 osoby, nie dodaje producentowi ani prestiżu, ani też zamówień.

Prawda o katastrofie leży zaś na pustyni Synaju. Teraz chodzi o to, by nie zawiał jej piasek.