Od końca ubiegłego wieku wszystkie znaczące połączenia, których konsekwencje odczuwali potem klienci w Polsce, wynikały z decyzji podejmowanych w Amsterdamie, Wiedniu, Monachium, Madrycie czy Mediolanie.

Karuzela rynkowych przejęć wyraźnie przyspieszyła wraz z wybuchem kryzysu, który mocno pokiereszował zachodnie instytucje finansowe. Ratowane przez rządy pieniędzmi podatników, zostały zmuszone do pozbycia się części aktywów. Przy tym działające u nas spółki nie są sprzedawane dlatego, że przynoszą właścicielom straty. Wręcz przeciwnie – idą pod młotek w pierwszej kolejności, bo są w dobrym stanie i łatwo znaleźć na nie kupca. Podobnie jest z Nordeą i Skandią, więc chętnych do ich zakupu pewnie nie zabraknie.

Trochę szkoda, że w tej przyspieszonej konsolidacji jako strona przejmująca nie biorą udziału rdzennie polskie, nieliczne już niestety, banki i firmy ubezpieczeniowe. Ale mimo to i one mają szansę skorzystać. Bo chociaż, siłą rzeczy, najbardziej na rynku umacniają się ci, którzy przejmują aktywa konkurentów, to łączenie bardzo różnych organizacji powoduje, że na jakiś czas skupiają się na problemach wewnętrznych, zamiast rywalizować o klientów.

Ale najwięcej i tak zyskają ci, którzy wkroczą do akcji na końcu tego cyklu przejęć. Chciałoby się wierzyć, że dotychczasowa nieskuteczność polskich instytucji w przejmowaniu konkurentów to świadoma strategia wyczekiwania na taką właśnie idealną okazję.