Wbrew temu, co od lat wpajali Polakom politycy PiS i Zjednoczonej Prawicy, w budżecie nie ma pieniędzy na wszystko. Za rozdawnictwo publicznych pieniędzy płacimy rosnącym w rekordowym tempie długiem.
W przeszłości mierzyliśmy się już z unijną procedurą nadmiernego deficytu. Restrykcyjne unijne zasady zmusiły niegdyś rząd PO–PSL do zaciśnięcia pasa. Odczuliśmy to dość boleśnie za sprawą podwyżek podatków (np. VAT) i ograniczenia wydatków. W dość krótkim czasie udało się ściąć deficyt finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB. Dodatkowo, żeby zabezpieczyć finanse publiczne na przyszłość, rząd wprowadził tzw. regułę wydatkową, która ograniczała tempo narastania wydatków publicznych, czyli hamowała zapędy polityków do rozdawania pieniędzy. Pojawiła się też rozłożona na wiele lat stopniowa podwyżka wieku emerytalnego. Można powiedzieć, że rozsądne reformy postawiły finanse państwa na nogi. Koalicja PO–PSL zapłaciła za to przegranymi w 2015 r. wyborami parlamentarnymi.
Tak politycy rozdają publiczne (czyli nasze) pieniądze
Do głosu doszli populiści z PiS i Zjednoczonej Prawicy, którzy obiecali wyborcom złote góry. Zamiast wykorzystać dobrą koniunkturę gospodarczą do dalszej naprawy finansów państwa i przygotowania ich na kryzysy, które – jak się okazało – szybko nadeszły, odwołali podniesienie wieku emerytalnego (konsekwencje tego ruchu już odczuwamy za sprawą malejących emerytur, zwłaszcza dla kobiet), rozdali 500+, dołożyli dodatkowe emerytury… Budżetowa hulaj dusza, piekła nie ma.
Mimo to po ośmiu latach PiS przegrał wybory. Aby go pokonać, KO i jej dzisiejsi koalicjanci sięgnęli jednak po obietnice rozdania kolejnych pieniędzy. Nie w takiej skali, jak poprzednicy, ale też duże. Efekt jest taki, że łączne transfery socjalne wzrosły z ok. 260 mld zł w 2015 r., do 622 mld zł w 2024 r. Wydatki publiczne ogółem w ujęciu nominalnym to dziś niemal połowa naszego PKB, więcej od średniej unijnej. Podatki ich nie pokrywają, finansujemy się więc długiem, który zbliża się niebezpiecznie do zapisanego w konstytucji progu bezpieczeństwa 60 proc. PKB. Część ekonomistów mówi, że z tym progiem możemy już się pożegnać. Tym bardziej że pomysłów na radykalną naprawę sytuacji nie widać, bo podwyżka podatku płaconego przez banki czy akcyzy na alkohol to kropla w morzu budżetowych potrzeb. Dość przy tym wątpliwa, bo bardzo prawdopodobne jest weto prezydenta, który „na drugą nogę” proponuje zresztą zerowy PIT dla rodzin z co najmniej dwojgiem dzieci. Chętniej dołoży się więc do psucia finansów państwa, niż do ich naprawy.
Czcze marzenia wyborców
Zdaję sobie sprawę, że dożyliśmy czasów, gdy ciężko wygrać wybory, nie rozdając publicznych pieniędzy. Lata takiej polityki rozpuściły wyborców. Nie chcą słyszeć, że politycy w gruncie rzeczy rozdają to, co im zabiorą, albo dają to, na co zaciągnęli kredyt na konto wyborców. Marzy mi się, że to się kiedyś zmieni. Że pojawi się grupa polityków, którzy podejmą próbę uporządkowania finansów państwa. Po stronie dochodowej, czyli podatków, składek i opłat, ale przede wszystkim po stronie wydatkowej. I nie, nie chodzi o to, by wyrzucić do kosza wszystkie świadczenia socjalne, lecz o to, by je uporządkować, precyzyjnie kierować do tych, którzy ich rzeczywiście potrzebują. Sprawić, by były skuteczne. Inaczej niż program 500+, a potem 800+, który kosztuje fortunę, a nijak nie przyczynia się do poprawy dzietności, do czego był przecież powołany.