Jedna to ci, którzy wzięli kiedyś kredyt hipoteczny w złotówkach i potem często wbijali zęby w ścianę, by móc spłacić wysokie raty. Oni (do których zalicza się autorka niniejszego komentarza) mogą czuć teraz pewną schadenfreude wobec drugiej grupy. Ją zaś stanowią ci, którzy za dobrych czasów zaciągnęli kredyt w taniej wówczas szwajcarskiej walucie, a po kilku latach cieszenia się niskimi ratami teraz widzą, jak puchną i one, i całe zadłużenie tych ludzi. Nie dziwię się więc, że z umiejętnym nagłośnieniem mediów ruszyli do walki z bankowym bezprawiem.
Hasło walki z bankowym bezprawiem – bardzo nośne po kryzysie finansowym, który do medialnego obiegu wprowadził określenie „banksterzy" – powinno gwarantować powszechne poparcie społeczne. Tyle że w praktyce chodziło o ustawowe, wymuszone przez polityków przewalutowanie kredytów we frankach. Po kursie z czasów ich zaciągnięcia, rzecz jasna, choć z dawnymi odsetkami.
Kto miałby zapłacić? W teorii banki, przymuszone przez państwo. Nawet jeśli podświadomie wiemy, że w praktyce za taką wielomiliardową operację zapłaciliby klienci, w tym młodzi, którzy dopiero teraz przymierzają się do własnego mieszkania.
Zdaję sobie sprawę, że część frankowiczów została cynicznie wmanewrowana w kredyty przypominające opcje walutowe, na których „popłynęło" przed kilkoma laty sporo polskich firm. Jednak nie brakowało też tych, którzy całkiem świadomie podejmowali ryzyko inwestycyjne, wierząc, że im się uda, a w razie czego ktoś – najlepiej państwo – im przecież pomoże.
Zabawne jest to, że w tej grupie są często „młodzi, wykształceni z wielkich miast". Wielu z nich było do niedawna (a może nadal są?) zwolennikami „niewidzialnej ręki rynku", liberalnego państwa, które powinno stwarzać dobre warunki, ale bez ręcznego sterowania. Tej koncepcji bliski jest wywierający na banki presję prezydencki projekt.