Są wartości, które stoją ponad prawem. Są nimi sprawiedliwość, bezpieczeństwo, a nade wszystko polityczność" – pisał 7 marca 2017 r. na łamach „Rzeczpospolitej" Tomasz F. Krawczyk. Autor podbudował tezę argumentem z prawa nazistowskiego. Powołując się na poglądy filozoficzne Gustava Radbrucha, zauważył, iż „prawo pozytywne wraz ze specyficzną kulturą posłuszeństwa urzędników i prawników wobec prawa uczyniły ich bezbronnymi wobec ideologii nazistowskiej". W świetle wywodu Krawczyka przyczyna choroby to pozytywizm prawniczy – ze względu na brak „osadzenia zarówno w etyce, jak i w moralności". Lekarstwem na takie prawo ma być polityczność. A kto się z tym nie zgadza, jest „obrońcą przegranej sprawy".
Czy rzeczywiście? Przede wszystkim wypada odnotować, że nie ma jednego pozytywizmu prawniczego. Podobnie jak w architekturze nie ma klasycyzmu, lecz są rozmaite klasycyzmy. Zapewne zgodzi się z tym turysta, który wczoraj oglądał Akropol, a dziś poszedł na spacer do warszawskich Łazienek. Ale jaka w ogóle jest różnica między prawem a politycznością? Pozostając w narzuconej przez autora konwencji historycznej, warto przywołać konflikt między księciem kujawskim Kazimierzem a włocławskim biskupem Wołomirem.
Działo się to w połowie XIII w. Najpierw książę przyznał biskupowi we Włocławku immunitet, czyli w uproszczeniu mówiąc, rozbudowany zestaw przywilejów i obowiązków. Dla siebie książę zatrzymał bodaj tylko prawo urządzania łowów na okoliczne bobry. Ale później z niejasnych powodów książę się rozmyślił. Oblegał Włocławek, który zdobył i zapewne ograbił. Biskup musiał uciekać. Nadając immunitet, książę działał według ówczesnego prawa. Zdobywając i plądrując miasto, kierował się swoiście przez siebie pojmowaną politycznością. Jaką konkretnie, nie wiemy. W każdym razie taka jest różnica między prawem a politycznością. Książę, realizując tę ostatnią, sądził, że niczym nie jest skrępowany. Uważał, że może dać i zabrać zarazem. Ale się mylił. W owych czasach prawną instytucją kontroli samowoli władzy była klątwa, narzędzie dość skuteczne. Obłożony klątwą książę miasto odbudował.
I właśnie do zagadnienia kontroli władzy sprowadza się istota problemu. Najbliżsi rozwiązania byli starożytni Grecy z ich autorskim projektem pod postacią polis. W polis to obywatele kontrolowali władzę, czyli samych siebie. Ale taki sposób kontroli wymagał rzeczywistego zaangażowania większości. Niestety, większość okazała się gnuśna i leniwa. Przeto władzę przechwyciła oligarchia.
Inny sposób kontroli władzy preferowali Rzymianie. Za czasów cesarstwa, jeżeli władca nie dopasował się ze swoim rozumieniem polityczności w oczekiwania elit, zawiązywano spisek mający na celu zgładzenie go. Ustrój był skonstruowany tak, że nie dawał innej możliwości. Pamiątką tamtych czasów jest ilościowo imponujący poczet cesarzy rzymskich. Potem nastało średniowiecze ze wspomnianą już kościelną klątwą oraz świeckimi koncepcjami prawa oporu. Wreszcie w czasach nowożytnych Monteskiusz wypracował koncepcję trójpodziału władzy, podkreślając przy tym doniosłą rolę sądów. Od tamtej pory na Zachodzie nic lepszego nie zaproponowano. Było dobrze, aż naraz na firmamencie pojawiła się polityczność.