Zgodnie ze zmianami kodeksu wyborczego, które partia Jarosława Kaczyńskiego zgłosiła do własnej ustawy, nie będzie jednak trzymandatowych okręgów wyborczych. To oznacza, że konieczność tworzenia wspólnych list opozycji się oddaliła. Dlatego Grzegorz Schetyna bez obaw może wzywać Nowoczesną do zjednoczenia (tak chyba trzeba odczytywać słowa o wspólnym prezydium obu klubów parlamentarnych). Nie musi się martwić, że Nowoczesna weźmie jego słowa poważnie...
Dyskusje opozycji na temat ścisłej współpracy to gra podwórkowa. Kto głośniej krzyknie „palec pod budkę!", temu łatwiej się będzie tłumaczyć przed wyborcami, że przecież chciał zjednoczenia i innych głośno namawiał. W tej konkurencji pierwszy na podwórku jest niezmiennie Grzegorz Schetyna, bo wie, że PO połknąć może każdą partię i wcale się przy tym nie zakrztusi. Bo jest duża, bo ma struktury i pieniądze.
A Nowoczesna? Dobrze wie, że musi lawirować i chować się po kątach, żeby nie posłużyć jako przystawka na jedno kłapnięcie dla PO. Im bardziej Grzegorz Schetyna ją goni z radosnym okrzykiem „współpracujmy!", tym szybciej Katarzyna Lubnauer musi szukać partyjnej tożsamości i programowego pancerza, który odróżni jej partię od Platformy.
A Schetyna stara się, jak umie, wykorzystać sytuację. Jak podkreślają jego współpracownicy, co jak co, ale pożeranie słabszych wychodzi liderowi PO znakomicie.
Czy wszystko to oznacza, że współpraca opozycji jest mirażem? Precyzyjnie podsumował sytuację Władysław Kosiniak-Kamysz, dziękując Schetynie za propozycję zacieśniania współpracy grzecznie, acz odmownie. „PSL pójdzie własną drogą" – oświadczył. Lider ludowców też przecież dobrze wie, że współpraca między partnerami, którzy nie są równi i z których jeden rozmawia z pozycji siły, może się zakończyć co najwyżej niewolnictwem.