Kiedy powiedziałem mojej dwudziestoletniej córce, że Unia uchwaliła zakaz sprzedaży plastikowych jednorazówek, aż podskoczyła z radości. To właśnie od niej słyszałem codziennie, że wspólnie z rówieśnikami odpala jakąś akcję na ten temat na Instagramie czy Facebooku, że będzie tworzyła gify czy instalacje, które mają przekonać ludzi do ograniczenia handlu słomkami, sztućcami i plastikowymi kubkami.

Oczywiście byłem pełen podziwu dla jej idealizmu, ale miałem spore wątpliwości, czy w ciągu kilku najbliższych dekad uda się ludzi uwrażliwić na los wielorybów i fok, które zdychają w męczarniach, najadłszy się tego śmiecia. Bo przecież wystarczy spojrzeć na zadowolonych z siebie klientów tanich barów, fast foodów czy wielbicieli grilla na łonie natury, by z taką nadzieją pożegnać się na zawsze. Dla większości te śmieci to nic innego jak gwarancja taniego, szybkiego i bezproblemowego żarcia. Ot, karkówę się podpieka, zalewa keczupem, szybko połyka, a cała reszta – talerzyk, widelec, nóż i kubek po piwie – idzie do kosza. A z niego?

To już nieważne. Okazało się, że jednak dla kogoś ważne. Krytykowani zewsząd eurodeputowani przegłosowali dyrektywę olbrzymią większością głosów – 560 do 35 (28 się wstrzymało). Skutek? Od 2021 r. mordujące wieloryby, foki, ptaki, ryby i skorupiaki plastikowe śmieci nie będą w Europie sprzedawane.

Czyżby zwyciężyli męczący i nudni ekolodzy? Nie. Mam wrażenie, że to zwycięstwo młodzieży, takich ludzi jak moja córka, dla których plastikowy widelec nie jest atrybutem nowoczesności, tylko prawdziwym problemem, biologicznym śmieciem. Krzyczą więc: „Wiwat, Europo!”. „Wiwat, europarlamencie!”. W słusznym przekonaniu, że trzeba było właśnie europarlamentu, by ich marzenia stały się rzeczywistością. Bo kogóż w takim polskim rządzie czy Sejmie mogłyby obchodzić wieloryby. Posła Suskiego?