Po pierwsze, nasza dama z gryzoniem nie należała do Czartoryskich, lecz do fundacji, a tak naprawdę do narodu. Osoby fizyczne nie miały prawa wziąć z pieniędzy, które państwo zapłaciło za kolekcję, ani centa. Po drugie, „Damy" nie można było wywieźć bez zgody instytucji państwa reprezentujących naród. Można ją było, owszem, wykraść z Polski, a zatem państwo powinno było raczej pilnować „Damy", a nie płacić okup za to, że w Polsce pozostała. I po trzecie – najważniejsze. Polska nie jest spółką akcyjną, jak mawiał Kazimierz Ujazdowski w czasach, gdy był ministrem kultury, a dobra kultury zgromadzone przez arystokratów to nie kolekcje starych rowerów, z którymi można zrobić, co się chce. Były one kupowane dzięki wysiłkowi wielu ludzi pracujących dla magnatów. Jeśli uznamy, że dzieła sztuki kupione przez arystokratyczne rody są podobne do akcji spółek, to potomkowie Szelów też powinni się zgłosić po swoje – tym razem do magnatów.

Izabela Czartoryska, przekazując przed wiekami zbiory w spadku, wyraźnie zaznaczyła, że są one własnością narodu, a jej spadkobiercy są jedynie ich depozytariuszami. Jeśli przedstawiciele rodów Radziwiłłów i Czartoryskich uczestniczący w transakcji nie chcą tego pojąć, to jak można poważnie traktować tradycję polskiej arystokracji? By istniało państwo i wspólnota, trzeba się zgodzić na istnienie dobra wspólnego, a prawo własności Jasnej Góry, Wawelu, Zamku Królewskiego, Wilanowa, a także najważniejszych dzieł sztuki polega na tym, że ich właściciel jest odpowiedzialny za przechowanie dziedzictwa. Jeśli nie ma dzisiaj ordynacji, która miała kolekcję utrzymywać, to jej obowiązki powinno przejąć państwo i wesprzeć Czartoryskich. Podobnie te kwestie rozumieją na zachodzie Europy – pokazują to regulacje Francji czy Wielkiej Brytanii, gdzie część najważniejszych obiektów historycznych znacjonalizowano już w XIX w.

Historia kolekcji Czartoryskich nie powinna być precedensem, bo gdy Krzyżacy zgłoszą się po Malbork, będziemy musieli płacić im okup.